12.04.2020r.(niedziela)
Pierwszy dzień Świąt Wielkiejnocy. My bardzo lubimy być ze sobą, to też brak klasycznej rodzinności nam aż tak bardzo nie dokucza. Rano skromne śniadanie z jajek, kawałka mięsa pieczonego i chleba z masłem, plus jeszcze herbata. Po śniadaniu kawa i sernik z budyniem - bardzo pyszny zestaw. Potem słuchanie mszy z naszego kościoła, a chwilę potem mszy z kaplicy Dominikanów w Łodzi. Znowu herbata i czytanie Pilcha i Stendhala. Wreszcie czas można spędzać na balkonie. Przy okazji obserwujemy co się dzieje na ulicy. Zapowiadano przed świętami zwiększoną ilość patroli i faktycznie. Co chwila przebiegał jakiś pies. Najpierw "dzielnicowy" potruchtał w dół placu i zaraz powrócił z "funkcjonariuszem ruchu drogowego". Potem "pogranicznik" tuptał z "strażakiem gminnym". I tak co jakiś czas pojawiały się "patrole". Wkrótce zaczęli pojawiać się ludzie, którzy na wszelkie sposoby nic sobie nie robią z zakazu opuszczania miejsc zamieszkania i jadą: samochodami, motorami, rowerami, deskorolkami. Chodzą gdzieś pieszo z reklamówkami lub pchają wózki. Cudnie się siedzi na balkonie w swoim towarzystwie. Cudnie się czyta, słucha i ogląda. Cudnie się rozmawia. Cudnie podpatruje się przyrodę - tego kosa, który siadł na samym czubeczku świerka i zaintonował pieśń miłosną. Cudne były te dwie cukrówki, przeganiające się z miejsca na miejsce. Cudny był ten leniwie bardzo idący kocur, który przystawał co kilka kroków i zdał się zastanawiać - co robić? - nic mi się nie chce, nawet dojść do jakiegoś nasłonecznionego miejsca i walnąć się w jakimś piachu i spać. W końcu jednak przemógł się i poszedł. Cudne są w północno-wschodnim rogu ogrodu te forsycje, które go tak teraz jaskrawo ozłacają. Bez ich kwiatów ten zakątek ogrodu byłby teraz dość ponury, taki ciemny od gołej ziemi i gałęzi świerka.
Żyjemy w świecie techniki, więc łatwo jest zorganizować czat, w którym łączymy się z dziećmi. Rozmawiamy o zarazie, o wnukach, o pracy zdalnej, o polityce też, ale bez spięć. Brakuje tych bezpośrednich rozmów. Zabrakło święcenia koszyczka. Zabrakło wspólnego przygotowania posiłków kawy i tego wielkiego rozgardiaszu, który jest w domu, kiedy są czasem cztery rodziny. Zabrakło spacerów z wnukami i wspólnego picia wina, piwa, cydru i wielu wielu rozmów przy nich. Ale przez internet była jakaś namiastka. Aż przyszła pora obiadu i czas rosołu z wołowiny i jeszcze z dodatkami, takimi jak makaron swojego ugniotu, marchewka, pietruszka czy seler. A potem pieczona gęś, nadziewana jabłkami i czerwone półwytrawne wino gruzińskie. Cudny zestaw, bo przecież czas, który świętujemy jest taki CUDOWNY, więc weselimy się.
Drugą część popołudnia postanawiamy spędzić na trawniku w zachodniej części ogrodu, taplając się w słońcu i w dalszej lekturze - ja Pilcha, Ty Stendhala. Słońce o tej porze roku jest bardzo przyjemne. Nie spieka, a delikatnie opala skórę i ciepło jakie oferuje, zdaje się być takim idealnym dla ciała ludzkiego. Na początek lustrujemy ogród.Wschodzą powoli cynie i astry w skrzynkach. Przecudnie w doniczkach kwitną bratki - na pomarańczowo i żółto-czarno. Zakwitły już też te na rabacie kwiatowej w trzech kolorach na raz, mocno teraz doświetlonych - fioletowym, niebieskim i białym. Kwitną jeszcze piękne kielichy krokusów raz po raz w trawniku. A w północno-wschodnim rogu ogrodu mamy prawdziwy cud tej pory roku, tych świątecznych dni, czyli ogromną całą w bieli płatków mirabelkę, która teraz jest alegorią bezgrzeszności i owocności, bo jest źródłem pożytku dla setek, a może nawet tysięcy pszczół. Uczta dla oczu i uszu. Potem siedliśmy w krzesełkach ogrodowych i grzaliśmy się w słońcu, czytając jednocześnie książki. Oczywiście zaraz przyszły do nas koty i zaczęły łasić się, aż w końcu legnęły na naszych stopach. Po chwili jednak poszły na rabatę warzywną i zaczęły tarzać się w świeżo posianych nasionach, więc zostały zdecydowanie przez nas przegnane.
Przed zachodem słońca podlaliśmy rośliny i wróciliśmy ponownie na północny balkon, gdzie kontynuowaliśmy picie wina i nasze lektury. Czasem przyglądałem się wróblom i sikorkom, które na chwilę lądowały w forsycjach, aby po kilku przeskokach z gałęzi na gałąź polecieć kilkadziesiąt metrów i znowu przysiąść w ogrodach sąsiadów na jabłoni, orzechu, czy modrzewiu.
O zmierzchu przenieśliśmy się do pokoju, gdzie chcieliśmy trochę posłuchać Darii Zawiałow, ale obejrzeliśmy program z Ojcem Szustakiem ostatecznie, a potem powoli naszło mnie pisanie. Ludzie nie dają się trudnemu czasowi i coraz częściej dostaje wesołe, choć często sprośne filmiki z życzeniami wielkanocnymi, to i przesyłam co bardziej wyluzowanym członkom rodziny i znajomym.
Nie bardzo piłem herbatę w poprzednim życiu. Czasem, delikatną i z cytryną. A jak przyjechałem w Beskidy, to nauczyłaś mnie pić i szybko bardzo polubiłem ten napój, a niektórzy powiadają i twierdzą dogmatycznie, iż to używka. Myślę, że wypijamy go co najmniej półtora litra dziennie każde. Pijemy może dlatego tak dużo, że jest ona bardzo smaczna. Sprowadzamy ją z Zielonej Wyspy, a jest to marka brytyjska. Właściwie jak tylko się zawartość kubków się kończy, to zaraz nalewamy je do pełna z powrotem i tak przez cały nasz dzień. Tak mija spokojnie niedziela Wielkiejnocy.
Autor