Menu
Gildia Pióra na Patronite

31 VII 2013, poczta

zingela

Nigdy nie lubiłam chodzić na pocztę. Dlaczego? Chciałam coś wysłać, więc pierwszy raz przekroczyłam mury instytucji dziarsko i pewnie. Przecież to nic trudnego. Wiedziałam, że najpierw trzeba kupić kopertę. To też nie może być trudne. Weszłam do środka i... zdębiałam. Przede mną rozciągał się widok czterech okienek - w tym jedno nieczynne - starannie opatrzonych tabliczką informującą, jakie skomplikowane operacje można wykonywać przy danym stanowisku. Przeczytałam wszystkie - WPŁATY, NADAWANIE PACZEK itd., tylko że na żadnej tabliczce nie napisano, że oto w tym miejscu mogę zakupić kopertę. To nastręczało trudności przez bardzo długi czas do momentu błogosławionych zmian.

Dawniej bowiem podświadomie czekałam, a nawet zaprzyjaźniłam się z myślą, że pewnego dnia, kiedy będę miała wyjątkowo dobry humor, jakiś miły pracownik poczty ostrym głosem wyrazi przypuszczenie, że nie umiem czytać, skoro zaprzątam mu głowę kopertą, o której nikt nie zająknął się podczas tworzenia tabliczek z fachowymi nazwami działań, które można wykonać na poczcie. Wiem, długie zdanie. Jeszcze dłuższe jednak były moje nieudolne początki. Ciągle na przykład nie wiedziałam, dlaczego koniecznie muszę na przesyłce napisać swoje (jako nadawcy) dane, jaka jest różnica między poleconym i priorytetem oraz w którym momencie kupuje się znaczek.

Wszystko zmieniło się jakiś miesiąc-dwa temu. Weszłam na pocztę, a tam wszystkie okienka były czynne. WSZYSTKIE. Byłam zdezorientowana. Do którego mam teraz podejść? Zwłaszcza że nie było już tabliczek. Dramat.

Sprawy tak się potoczyły, że podeszłam do okienka, w którym siedział mężczyzna. Jego aparycja nieco mnie przerażała: po prostu wyglądał bardzo dojrzale - bez żadnych aluzji i złośliwości. Wyglądał naprawdę groźnie. Później okazało się, że ten groźny pracownik poczty jest najsympatyczniejszą - a już na pewno jedną z najsympatyczniejszych - znaną mi osobą. Choć początkowo czułam się bardzo nieswojo, szybko się rozluźniłam, kiedy obsługiwał mnie pan Grzegorz. Uśmiechał się. Nie raz czy dwa, nie złośliwie czy fałszywie, nie niechętnie czy półgębkiem, ale szczerze i radośnie. Zdziwiło mnie to - nie wiedziałam, ze ludziom z poczty wolno się uśmiechać. Często korzystam z usług tej instytucji (jeśli tak ją można nazwać) i podczas każdej mojej bytności tam tylko utwierdzałam się w tym przekonaniu.

- Proszę dużą kopertę - powiedziałam któregoś dnia do pana Grzegorza. Nie byłam bardzo zdenerwowana, bo przecież tabliczek już nie ma, zawsze mogłam się wykręcić, jeśli zrobiłabym coś nie tak.
- Z bąbelkami? - spytał uśmiechnięty.
- Tak - uśmiechnęłam się i ja.

Wtedy jednak chyba nie bardzo zwróciłam uwagę na to, jak bardzo życzliwy jest ten człowiek. Następnym razem już nie mogło ujść to mojej uwadze. Zresztą tak samo jak dość ważny fakt - przeniósł się do przedostatniego okienka. Od tamtej pory wszystkie sprawy pocztowe (w miarę możliwości) załatwiam przy stanowisku nr 3.

- Poproszę dwie koperty: dużą i mniejszą. Z bąbelkami - powiedziałam. Stwierdziłam, że wolno użyć mi określenia, które usłyszałam od niego.
- Z bąbelkami? Oczywiście.
W tym miejscu zaczęliśmy omawiać rozmiary. Pamiętam, że kiedyś pani z poczty dała mi za dużą kopertę, ale nie śmiałam jej zwrócić uwagi. Nigdy nie budziła mojej sympatii, a jedynym, co wyrywała ze snu, była czujność i wielka, szalona ostrożność. Teraz więc byłam wielce zdumiona, że pan Grzegorz z ochotą wstał, pokazał, zapytał, upewnił się - WOW. Miła niespodzianka.

- Wie pani, kiedyś jedna klientka też mi powiedziała, że chce kopertę z bąbelkami - zaczął rozmowę ujmującym gawędziarskim tonem, nie przerywając znaczkowania, podliczania, ważenia itd. - Zapytałem: „Z ociepleniem, tak?”. Pani dziwnie na mnie popatrzyła, uśmiechnęła się, myślała, że to żart - zima była... - Uśmiechnął się.
- Aha, czyli tak się to nazywa fachowo? Ocieplenie?
- Tak - odpowiedział serdecznie.
- Okej, to teraz będę tak mówiła.
Moje obycie z pocztą ciągle jednak jest niewystarczające. Myślałam, że jeszcze wrócę do jego okienka ze zważoną paczką, w dodatku spieszyłam się, byłam zmęczona i chyba nie w humorze, więc nawet się nie pożegnałam. Zrobiło mi się bezbrzeżnie głupio, kiedy zza pleców usłyszałam - jak gdyby nic - wesołe „do widzenia”. Nie sposób było się nie odwrócić z uśmiechem od ucha do obcasa.

Nie oszukałam pana Grzegorza. Dziś też byłam na poczcie, tym razem z siostrą, której opowiadałam już o fenomenie mężczyzny. Pani przede mną jakoś długo się zbierała, a pan Grzegorz czekał na następnego klienta. Podniósł wzrok, zobaczył mnie, kiwnął głową z uśmiechem. Marta - choć przyznała, że inaczej go sobie wyobrażała - z miejsca zapałała do niego sympatią. Ja też się do niego uśmiechnęłam. Przy okienku wesoło rzuciłam słowa powitania i z miejsca przystąpiłam do rzeczy:
- Poproszę kopertę formatu A4. Z ociepleniem.
W tym miejscu zdziwiony podniósł wzrok i zdumionym głosem, uśmiechając się, stwierdził:
- Zapamiętała pani.

Zapamiętałam. Terminów pocztowych wciąż nie mogę się nauczyć, dalej nie odróżniam od siebie priorytetu, poleconego i ekspresu, ale kopertę z ociepleniem pamiętam. Co najwspanialsze w tym w wszystkim - pan Grzegorz stopniowo uczy mnie nie tylko pocztowych zawiłości, ale wszystkiego, co powinnam wiedzieć, żeby stać się p r a w d z i w y m człowiekiem i najpiękniejszą wersją samej siebie. Odkąd poznałam pana Grzegorza, znacznie chętniej chadzam na pocztę. I jeszcze częściej przypominam sobie, że ocenianie ludzi po pozorach jest zawsze krzywdzące.

(z bloga)

7493 wyświetlenia
127 tekstów
11 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!