Menu
Gildia Pióra na Patronite

10.01.2020r.(piątek)

fyrfle

fyrfle

Nie wzięłaś do pracy jabłka. A jabłko jest piękne. Ma z pięć lub sześć centymetrów wysokości i ogonek jak antenka beretu magazyniera w GS, tam gdzie realizowało się ekwiwalent na węgiel. Jabłku jesienią zbordowiała do reszty skóra od słońca i genetyki gatunku, ale nie wszędzie.Czasem, tam gdzie owoc przysłaniał liść, fragment powierzchni skóry jest zielony, jakby znamię na ciele człowieka, jakby moment bez kochania w sercu człowieczym. I jeszcze ta dwumilimetrowa narośl paskudna. Coś jak zalizana rana po strasznym doświadczeniu zdrady i opuszczenia. Te zielone kropki zdecydowanie zaznaczające się na bordowej owalnej połaci, rozchodzące się jak rój meteorów do wierzchołka owocu aż po miejsce z którego wychodzi antenka ogonka i w tym kierunku gdzieś po drodze wytracające swoją moc, zatem zanikające. Może symbol tego, że rodzimy się na świat dla milionów ludzi i oni rodzą się dla nas, a potem z biegiem wchodzenia w dorosłe dojrzałe lata życia, nasza dojrzałość jest jak sito, które oddziela ziarna żyta zdrowe od ziaren żyta ze sporyszem. Okazuje się, że jadalnych ziaren jest niewiele. A może po prostu to sito oddziela jedne ziarna od drugich, bo niewskazane jest, aby tatarkę siać z owsem. Wymagają innego terminu siewu, innej gleby, co innego od ich owoców oczekuje siewca. Zatem zwyczajne przeznaczenie wypełnia się w losie człowieczym. W sumie człowiek poszukuje tej jednej jedynej cząstki wszechświata, aby stać się z nią owocem jabłoni. Razem mają dać sobie pełnię piękna i cudowny smak. Jeszcze wydać z siebie owoce swoich ciał, aby kontynuować tą niesamowitą historię jaką jest ludzkość na ziemi będąca jak para szczęśliwych ogrodników, których dziełem życia są każdego roku cudne drzewa jabłoni owocujące jabłkami, które jesienią nabierają ostatecznej pełni barw i słodyczy.

Styczniowa pełnia, to jest coś dla oczu i dla ducha naszego. Wyszliśmy zatem wczoraj przed dwudziestą drugą i poszliśmy w kierunku zboczy Beskidu Śląskiego. Światło pełni szło z nami krok w krok. Podświetlało konstelację wędrujących w przeciwną stronę chmur. Szedł z nami w otoczeniu zorzy z kolorów swojej aureoli, którą zawsze przywdziewa na te kilka dni i wygląda w niej jak prawdziwy król. Wtedy dzień nie żałuje, że słońce odchodzi, jakby kładło się spać, w którymś z pensjonatów w Wiśle. Światła może i mniej, ale bardziej nastrojowe. Zaprasza, aby chwycić dłoń ukochanej i pójść, a za sprawą księżycowej jasności przyglądać się kształtom konarów wierzb, koroną bardzo wysokich lip, w których widać ciemne punkty wronich gniazd. Chwilę wyżej pomiędzy maszerującymi twardo ku wschodowi kształtnymi chmurami dojrzeć migocące lampki na firmamencie nieba, czyli gwiazdy. Dziwne. Nie wywołują chęci uniesienia się, podróży międzygalaktycznych, zaznania czegoś nieokreślonego i nienazwanego, może bardzo romantycznego, bo przecież w dłoni mojej jest Twoja dłoń, a więc mam wszystko i wiem, że Ty też masz to co naprawdę chciałaś. Kiedyś. Może będziemy lotnością, która ponoć jest naszą częścią i może jak chcą prorocy lotności, to może przemieszamy się w tej lotności i polecimy zobaczyć co tam i kto. A może wystarczy nam połączyć się z wiatrem i podróżować uczepiwszy się jego grzywy.

Dzisiejszy przedświt. O wpół do siódmej, to jeszcze jest noc. Noc, która za szczytami Beskidu Żywieckiego nie zapomina rozpalić ognisk dnia. Budzi ze snu słońce, które pod żaglami latających holendrów przepłynęło gdzieś tam w okolicę Jeleśni. Duchy nie fedrującej już kopalni Brzeszcze mocno dosypują czarnego paliwa do gorącej kuli słońca i ta rozpala się do czerwoności, której jest tak wiele, że nie mieści się już w magicznej słonecznej kuli, więc odrywa się od niej i jak kluczami wędrują gęsi, tak ta czerwień w postaci zórz wzbija się na nieboskłon, tworząc ze wciąż wędrującymi ciemnymi chmurami arcydzieła sztuki malarskiej na niebie, którymi karmią się poeci, pejzażyści, które jeszcze raz ostatni raz nastrajają tej nocy kochanków do splecenia ciał w figury niesamowitej miłości.I stają się ponownie instalacjami, w których dojrzysz krzyż świętego Andrzeja,liczby magiczne, liczby tajemne, są wreszcie geometrią, zatem działem matematyki, który wymknął się królowej nauk i nie da się go napisać w jakiekolwiek logiczne prawidła. Kiedy się rozplotą, kiedy wystygnął z galopującego w bezgłośny oddech, jeszcze raz złączą swoje usta, przylgną pierś w pierś i szepną do siebie - kocham cię, wtedy spojrzą ponownie w okno, a za nim usłyszą w gałęziach świerków, może klonów, jeszcze jedną prostą radość wszechświata - rozgardiasz dźwięków,jakim jest wróbli ćwir. Chwilę później rozlegnie się werbli szmer, coraz głośniej i głośniej, w nim zgaśnie wróbli śpiew. Coś bardzo bardzo wesołego i skocznego gra, waląc o blachę dachu styczniowy deszcz.

297 589 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!