Kolejny raz odgarniam firanę i gubię spojrzenie w ciemności odgradzającej się ode mnie przybrudzoną szybą. Wiem, że za tą szklaną barierą czeka dotyk zimnego powietrza i powiew jesiennej wilgoci. Noc rozcina moje źrenice, zlewając wszystkie barwy w szarą smugę wibrujących atomów, z której ciężko jest cokolwiek wyodrębnić.
Papierosowy dym oblepia skłębione myśli, tańczące z moim stęsknionym oddechem bezdźwięczne tango rozpaczy. Wciąż nie wiem, dlaczego jej nie ma.
(…)
To był mroźny wieczór. Zbłąkany Księżyc bezwolnie majaczył gdzieś w wyższych sferach atmosfery, srebrząc pobliskie kamienice ukryte pomiędzy szeregiem groteskowo powykrzywianych drzew. Ich długie gałęzie splatały się kilka metrów nad ziemią, przypominając mi nasze spragnione dotyku dłonie, gdy ocierając się o siebie, krzesały najgorętsze z iskier, byle tylko doczekać spóźnionego świtu. Przez te kilka godzin jesień błogosławiła nam swym cieniem i chłodem, a my w milczeniu przyjmowaliśmy jej słodkie dary.
Rozochocone wargi odbierały sens wszelkim słowom. Żadne z nas nie pytało, żadne nie oczekiwało odpowiedzi. Poczucie winy opuszczało nasze serca wraz z liśćmi, które wiatr za oknem zrywał z okolicznych drzew i bezlitośnie ciskał na przymarznięte już chodniki. Opadały bezszelestnie, zostawiając za sobą ogołocony pień połyskujący w czarnych odmętach nocy rozkoszną obietnicą bezsenności. Nie chcieliśmy spać. Chcieliśmy się odnaleźć. Ozdobiłem twą skórę martwymi motylami, ale i tak odfrunęły…
(…)
To już rok. Rok, odkąd dotychczas znana mi paleta jesiennych barw, szarzy się tamtym porankiem. Nie cieszy mnie już słońce, przedzierające się pomiędzy kolorową mozaiką zanikających koron. Nie łudzę się już także, że kiedykolwiek wrócisz, aby wyjaśnić mi, dlaczego musieliśmy się spotkać.