Menu
Gildia Pióra na Patronite

26.02.2021r.(piątek)

fyrfle

fyrfle

Imieniny. Nasz kos więc urządził koncert już tuż przed świtem. Jego śpiew był nicią Ariadny, od księżycowej nocy w pełni, nocy gwiezdnej i bardzo jasnej, ale jednak nocy. Jego pieśń wybudziła nas z objęć tamtych przestworzy i przywróciła macierzy - naszej poczciwej ziemi. Potem zaraz poleciała na wschód od raju na ziemi, zresztą raj zawsze był, jest i będzie na ziemi. Poleciała ze swoją melodią i tam za Beskidem Żywieckim utworzyła rydwany radości i latające dywany miłości, a potem spokojnie siła tej muzyki wplotła się we frędzle promieni słonecznych i powoli zaczęła rysować na wielkim zeszycie do nut nieba ogromną poświatę świtu. Krok po malutkim kroczku blask wielkiej jutrzni wznosił się i zamalowywał szarość, która pozostała po opuszczeniu nocy przez wszechświat ciał niebieskich. Utworzyła się budka suflera z odcieni złota, podpowiadająca człowiekowi,aby eksplodował huczną ekstazą poprzez uwielbienie życia i tworzenie go niesamowitym niezapomnianym w każdej chwili nadchodzącego dnia.

Pękła wielozłocista jasność i pokłoniła się swojemu wnętrzu, ukazując jądro światła, serce ognia, rażąc cudownością. Wzeszło słońce, ale nie śpiesznie wzeszło. Wzeszło rodząc się. Pozwalając oglądającemu człowiekowi podziwiać w napięciu ekstatycznym. Mrużyć oczy i patrzeć, a każde mrugnięcie wracało do nowej już większej czarodziejskiej kuli życia. Przecież ona zrodzi apetyt na tworzenie, uśmiech urodzi, optymizm zasieje, tak wielu wielu zaszczepi nadzieją. Wrony to jedne z najinteligentniejszych stworzeń między słońcem, a trzecią planetą od słońca, więc nie zdziwił się człowiek, gdy na chwilę przerwały lot i przysiadły na drutach i wpatrywały się milcząc w to co działu się nad głowami Beskidu Żywieckiego. Twarz życiodajnej planety miała czystość i ogień. Była źródłem ze Źródła. A potem fala się rozlała. Niknęła szarość, a jaskrawość wdzierała się w serwituty, wspólności, ugory, sady, ogrody, wreszcie pokoje domów i rozwalała okucia, a potem otwierała wrota ludzkich wnętrz, nawet depresja czmychnęła po kawę swojemu żywicielowi.

Twórcza dusza i nieszablonowy rozum zaczynają współpracować i próbują innowacyjnie spojrzeć na cud narodzin słońca i słonecznego dnia w Kotlinie Żywieckiej. Każą podejść do barier tarasu i oglądać to widowisko przez okulary, których szkłami są zielone gałęzie świerku i mrowie szyszek we wyższych partiach konarów. Podpowiadają też by przejść w północny kraniec tarasu i ujrzeć słońce między dwoma wielkimi modrzewiami albo za którymś z modrzewi i sprawić sobie nowy artystyczny malunek - coś niby zdjęcie rentgenowskie, a na nim jakby szkielet, czyli prześwietlone wręcz niwy modrzewi. Mało. Apetyt rośnie w miarę upatrywania możliwości. Wracacie do sypialni i czemu nie połączyć martwej natury z przyrodą. Spoglądacie więc na planetę matkę planety waszej matki przez rozsunięte zasłony i szybę okna, a potem są sznurki, a na nich klamerki, czyli widok o wiele bogatszy i przypominający połączenie malarstwa ze sztuką jakiejś instalacji. Dobre to, pobudzające i utwierdzające w słuszności powziętego pomysłu na nieprzeciętność życia.

Przedpołudnie. Wrażliwcze piękny - siostro i bracie moi. Ogród mam tak samo jak wy. Ogród mam, a w nim, teraz kiedy czas cudnie najechał i wybił się na progu, a imię jego przedwiośnie. W ogrodzie przedwiosennym jest życie, tak bardzo potrzebne, aby utrzymywać w stanie ekstazy moje życie. Cały dzień utrzymywać mnie w wesołości, szczęśliwości i w stanie przeniknienia pięknem, choć za dwa dni kapłani powiedzą, że tak nie wolno, że mam być poważny, skupiony na cierpieniu. Nie wolno mi się cieszyć, poświęcić się szczęściu, bo Bóg zażąda ode mnie śmierci tego co we mnie radością i z czego jestem radością albo też wszystkie moje dzieci spotka los Hioba. Moja ma być tylko wielka bardzo wielka moja wina, a tu krnąbrnym moje jestestwo i wychodzi, oczywiście, że wychodzi tam do zachodniego okna i wzrokiem prawie przywiera do szyby, a tam za szybą nie ma ciemności, nie ma smutku, nie ma winy, nie ma kary, nie ma pokuty, nie ma włosienicy, bo jest znowu medytacyjne zapatrzenie w cudność przyrody i bezmyślenie - medytacja cudu budzącej się wigorystycznie do życia wszelkiej przyrody, popełniającej wręcz falstart, aby wybiec jak najprędzej w objęcia wiosennego losu. I przysiadły kołtuny promieni słonecznych, zabawiające się same ze sobą. Raz wyplatają się w warkocze, raz stroszą się w kitki, a kolejnym razem lawirują między igliwiem jodeł, a te przyjmują pałeczkę i w uśmiechu chybotliwym najszczerszym kładą swoje czarne myśli na plecy wiatru i ten rzuca je cieniem w pomiędzy zielone budzące się rajgrasy i życice.

Słońce wzniosło się jeszcze wyżej i jeszcze bardziej zaiskrzyło się w kałużach ogrodowych powstałych ze stopniałego śniegu. Ogród jest w stanie przepełnienia wodą, dlatego słońce ma trochę pracy do wykonania. Musi codzienni wschodzić wcześnie i zachodzić późno, a świecić gorliwie i z wielkim zaangażowaniem, aby ogrodnik warzywa i zioła jak najszybciej posiać mógł. Tymczasem są kałuże, tymczasem są jeszcze kupki zgrabionych liści i igliwia ze sosen, więc tam na krańcu zachodniej części ogrodu rodzą się z czeluści dwudziestoletnich tui trzy kosy. Wychodzą z spod gęstwiny i drobniuteńkimi kroczkami rozbiegają się po powierzchni ogrodu. Pierwszy wędruje prosto. Wprost pod karmik na słoneczniku, gdzie ma nadzieję znaleźć ziarnka słonecznika rozsypane z karmika przez sikorki i wróble. Drugi tupta na wschód, między krzewy borówki amerykańskiej i śliwy węgierki drzewo. Tutaj to co zgrabiłem rozrzuca dziobem chaotycznie, bo liczy, że głębię kupki liści już penetrują dżdżownice, zamieniając spróchniałe szczątki w glebę, a dżdżownice za momencik staną się zaspokojonym głodem młodego kosa. Trzeci w podskokach dotarł do kałuży między krzewami aronii, a rabatą warzywną. Wskoczył do niej szczęśliwy i zapomniał się w ekstatycznej kąpieli wodnej.Momentami nie widać go, a jest tylko gejzer z kroplistej jasnej mgiełki. Tak szybko porusza skrzydłami i piórami ogona ułożonymi w wachlarz. I tak przez kilka minut. Jest przeszczęśliwy, a wraz z nim cieszy się człowiek.

Popołudnie. Przemiściliśmy się kilka kilometrów na północ, gdzie(trawestując Steda) Koszarawy i Soły łan. Taki uroczysty, taki jak kolia ze szmaragdów, turkusów, pereł i akwamarynów, aby nagle stać się w pewnym odcinku toni jakby zaciekiem grynszpanowym. Niesaamowite, a jednak spokojne odczucie. I połączyły się tuż przed mostem kolejowym. Wy, którzy jedziecie w sobotę albo w niedzielę do Zakopanego Halnym choćby, to możecie je zobaczyć po prawej stronie. Podają sobie głębie wnętrz raczej po cichu, a tylko wtedy gdy są sumą wielodniowych opadów lub nagłych roztopów padają sobie w objęcia z hukiem kipieli i są grozą dla mieszkańców zieleni zalewowych. Rodzącym się wspomnieniem, kiedy to pochłaniały domostwa i gasiły świeczki i tak wtedy kruchego i niepewnie tlącego się płomienia żywota ludzkiego. A potem już zeszły się i popłynęły do Jeziora Żywieckiego. Utworzyły rozlewiska i wdarły się w plantacje wierzby energetycznej. Popłynęły coraz bardziej w dół i tam ich wspólny nurt dopadł prawie dwudziestostopniowy mróz na początku lutego i pod koniec stycznia. Nagle więc stały się jedną białą iskrzejącą w blasku zachodzącego słońca taflą diamentu lodowego,który gdzieś u brzegów roztapiał się w oszlifowanie kulistych drobin i wyglądało jakby za chwilę miały się od nich odrywać brylanty i miały zostać porwane przez kilkadziesiąt łasych świecidełek srok czających się na gałęziach wierzb strojnych już w peruki z puchatych kotków. Na tafli lodu zamyślany łabędź i rozgadanych kilkadziesiąt kaczek. Łabędź ma dość głośnego gadulstwa i rozpoczyna mielenie powietrza skrzydłami, a za nimi idą błoniaste stopy. Odlatuje na jezioro i przysiada na zamarzniętej wodzie. Dalej jak Tischner na ławce przed góralską chatą kontempluje przestrzeń. Uchodzi Soła do swojego dziecka. Do Jeziora Żywieckiego. Dzisiaj w pancerzu z lodu, a nurt bezgłośnie wsuwa się w wielką połać pod wielkim lodem.

Jesteśmy już nad jeziorem i teraz przystępujemy do zasadniczej części naszej duchowej kontemplacji tutaj. Wpatrujemy się i karmimy się zachodem słońca, który dokonuje się na naszych oczach nad Beskidem Śląskim i nad Jeziorem Żywieckim. Pięknie. Pod stopami śnieg, za nim kawałek wody przechodzący w lód, potem wzniesienie za wielką wodą z łysymi ciemnymi koronami drzew, pomiędzy którym migocą dach domostw i zaraz wielka góra, a tuż nad nią biały okrąg w świetlistej aureoli, też z jasnej bieli, która przechodzi w żółtych odcieni pierścienie, a potem w różowości i jagodowe filety. Idziemy dalej, a po drugiej stronie ścieżki błyszczą się doświetlone słońcem kolonie mchów wyrosłe na potarganych erozją zboczach Lasku Świętego Wita i na pniach buków, które mimo stromizny trzymają pion i opóźniają jak mogą nieuchronność, czyli upadek koroną w nurt wodę jeziora. Osuwisko odsłania złote żwirowe wnętrze kryjące się pod kilkunastocentymetrową warstwą złoto-brązowych liści buków. Tłem do obrazu i rzeźby jednocześnie są pierwsze tegoroczne melodie kosów. Wracamy na wody jeziora. W lustrze lodu odbija koło zachodzącego słońca. Woda jest różowa. Bajkowo się zrobiło. Z każdą minutą naleśnik słońca zniża się do szczytu Skrzycznego, jak nie tak dawno lądownik na grzbiet Marsa. I już styka się z powierzchnią króla Beskidu Śląskiego.Na jeziorze tworzy coś,co przypomina miecz rycerzy Jedi i ostro mknie po powierzchni wody, aby zniknąć pod powierzchnią lodu. A przy brzegu potrzaskana błękitna łódka dogorywa w objęciach lodu i wody. Niknie za Skrzycznem kula słońca, a na niebie i wodzie pozostaje czerwone złoto, jak pozdrowienia z od rosyjskiego jubilera. Zmierzch. Dochodzimy do zatoki przy ośrodku wczasowym Politechniki Krakowskiej. Witają nas wiele dziesiątek mew i kaczek. Wracamy. Kiedy wrócimy do samochodu nad nurtem Koszarawy, to będzie już noc, ale rozświetlona prawie pełnią księżyca. Teraz do domu, bo chce się, bo gdzie jak nie tutaj chce się Ż.

297 746 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!