Gubisz mnie w labiryncie linii papilarnych. Chowasz pod paznokciami i nieuważnie strącasz gdzieś po drodze. Łzy wiszą na suficie, zastygając niczym martwe anioły. Cienie na ścianach pustki drą ostatnie kawałki jasności, w której utkwiłem jakikolwiek sens. Potykają się, upadając bezdźwięcznie uśmierconym marzeniem.
Tlę się. Trochę jakby bez sensu, trochę jakby na przekór szaleństwu wysychających z bezczynności warg. Przez i na chwilę.
Wlepiam nos w zimne lustro, by utopić język w jego martwej tafli. Chłód rozlewa się na krawędzi uśmiechu, szroniąc ignorancją każdą sylabę Twojego imienia.
Wiatr unosi mój ciężki łańcuch, gdy wygrzebuję ostatnie ziarenka sensu ze spopielonych słów. Deszcz ucieka krętymi schodami, byle tylko nie zmyć śladów palców, którymi mnie okaleczyłaś. Znowu łamię kości o niewidzialną ścianę z bólu. Zaciskam powieki do krwi, by poczuć na skórze mgłę Twojego zapachu.
Mijamy się w ostatniej sekundzie świadomości, gdy maluję tęczę czarnym tuszem, jaki przed chwilą zmyłaś ze swoich rzęs…
Dalej czuję dreszcze... Coraz ciekawiej się Ciebie czyta. :) Potrafisz zagrać na wszystkich zmysłach mojej wyobraźni, za co Ci bardzo dziękuję. :) Dobranoc, M. :)