Menu
Gildia Pióra na Patronite

Pamiętnik samobójcy - parę dni. C.D.

osho713

Dzień 11.

Wczoraj nie miałem siły pisać i choć nie używam kciuka do pisania ból pulsował, a krew chciała się wydostać na zewnątrz. To świat wewnątrz chce się wydostać? Jest tyle rzeczy, które chciałbym zrobić i zawsze jest jakieś „ale”, które trzyma mnie w ryzach. Proszę wiatr, by zmienił kierunek, „Requiem” Mozarta słychać w każdym moim kroku, stąpam wśród parkowych liści, które pod wpływem wiatru tworzą lej Kyrie...



...uniosłem dłonie ku górze, jakbym to ja zaczął ten taniec, drobne gałęzie również nabierały prędkości, wraz z pyłem coraz szybciej wirują liście, tworząc kolorową masę...wznoszę się się ku koronom drzew, bez strachu patrząc jak oddala się ziemia. Z wielkim impetem wiatr wokół łamie gałęzie drzew, lecz jestem bezpieczny, nic nie może dotrzeć do wnętrza. Jestem oddzielony, wreszcie nie muszę brać udziału w zawierusze, nie jestem częścią ludzkiej masy. W środku panuje cisza, jestem otoczony kloszem, stałem się okiem cyklonu, którym rozpędzę wszystko wokół. Już nie będzie porównań, analiz, pozbędę się interpretacji, zależności, niczym nie będę. Przez jedną chwilę byłem oddzielony, swobodny. Brak powtarzalności zmusił mnie do wyrzucenia z wnętrza tego wspomnienia, opadłem niczym głaz z wysoka, urwało się. Ból, ból jest mną, jest we mnie, był od zawsze i nigdy nie będę umiał go zaakceptować. Brudne ubranie, pył i liście na twarzy to moje prawdziwe oblicze, moje wspomnienia, jestem strachem na wróble, żaden ptak już się mnie nie boi, ponieważ mnie zna, doskonale poznał moje podziurawione świadomością braki w codzienności, wytarte od starań pragnienia. 

Wyobraźnia poniosła mnie wysoko, lecz upadek wydawał się prawdziwy, obie kości przedramienia uniosły skórę na rekach, nie mogłem się podnieść, poczułem ból w okolicach piszczeli i zobaczyłem jak nasiąkają krwią moje spodnie. Spadłem niczym wór kamieni z wysoka, impetem rozrzucając stertę zgrabionych liści i śmieci. Nie mogłem krzyczeć i mdlejąc z bólu pogrążyłem się w śpiączce. 

Piękny błękit, anielski blask obłoków, mój prawdziwy świat, bez ludzi.

 

Ziemia nadal była moim domem, ogrody, strumienie żyły przestrzenią, okazując swoją wielkość człowiekowi, spoglądając z podziwem w dal odległego kosmosu. Wędrowałem wśród górskich potoków aż po pustynne wydmy. Oblany deszczem tropików pierwszy raz wędrowałem przed siebie nie czując oporu wobec tego, że żyję. Krajobraz zmieniał się na moje żądanie, każde pragnienie było spełnione, uczynione, żywe. Byłem nad chmurami, w chmurach i na skąpanej słońcem plaży...naprawdę istniałem. Niech nigdy się to nie kończy...

....szedłem w kierunku światła, a jego blask stawał się coraz bardziej wyraźny. W końcu biel wypełniła mi powieki, a szum w głowie przechodził w dudnienie podobne do uderzeń w puste, cynowe wiadro drewnianym kijem. Ktoś szarpnął mnie za rękę, a okruch gipsu trafił w policzek. Znów byłem w tłumie gorszego dnia, kiepskiej chwili, pod czujnym okiem patologicznej codzienności.

946 wyświetleń
27 tekstów
2 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!