Menu
Gildia Pióra na Patronite

3 lipca 2022 roku. Środa.

fyrfle

fyrfle

Dzień dobry. Dobrego popołudnia. Piękny dzień dzisiejszy. Bardzo ciepło. Prawie bezwietrznie. Piję kawę. Patrzę na kwiat lobelii. Puchowe fioletowe płatki delikatnych malutkich kwiatów minimalnie drżą poruszane niewyczuwalnym dla mojego ciała wiatrem. Byłoby idealnie cicho, ale mąci ciszę głos siekiery sąsiada, która uderza w drewno. Wnuki poszły do prababci, więc stąd to odczucie ciszy i zastoju. Dobrze jest jak wnuki mają babcie i prababcie. Mi nie było to dane. Mają też dziadków.

Przez fioletowe szkła lobelii patrzę na czerwieniejące jagody kaliny. Są piękną ozdobą ogrodu i wpatrywanie się w nie nastraja bardzo optymistycznie. Patrząc w jagody kaliny posyłam ciepłe myśli swojemu zięciowi, który musiał pojechać po swoją żonę i dzieci do mamy swojej teściowej. Nie będę tematu rozwijał. Kto wie ten wie. Kto nie wie nic nie wie.
Na balkon przyleciał szerszeń. Może jednak wrócę na chwilę do prababci, która nie jest moją teściową, ale objęła mnie duchową adopcją z tego co pamiętam. No i dobrze. Duch, to Duch. Jeśli to ten Duch, to dobrze. Jakby nie kombinował, to najważniejsze, że oczy się nie widzą. Szerszeń szuka pewnie jakiego spróchniałego drewna na budulec do gniazda szerszeni. Kiedy nie dawno byliśmy w hotelu w Kazimierzu Dolnym, to barierka balkonu była stara i miała dziurę do której przelatywały szerszenie i tam godzinami sobie były. Nie przeszkadzało nam to i dopiero na koniec pobytu powiedzieliśmy o tym recepcjonistce, wprawiając ją w stan paniki i szoku, bo nie bardzo rozumiała, że można być ze szerszeniami na ty.

Wcześniej lało dwa dni, a teraz jest kilka dni upalnych, co sprawia, że kwiaty w ogrodzie rosną jak ciasto na drożdżach. W tym roku szczególnie imponujące są ślazówki, które urosły na wysokość już dwóch metrów i bardzo gęsto kwitną, wabiąc pszczoły, trzmiele i motyle. Słoneczniki też mają już około dwóch metrów i co chwilę któryś rozkwita. Dla mnie są symbolem sierpnia i zodiaku Lwa. Moje ulubione kwiaty. Kocham ich lwie grzywy płatków. Uwielbiam wpatrywać się w pszczoły, które zbierają z ich rozczochranych głów pyłek. Lubię je oglądać w blasku słońca o każdej porze dnia i w poświacie księżyca. Cieszę się gdy mogę uklęknąć pod nimi i umieścić je oczami na nieboskłonie pośród miliardów gwiazd i wyobrażć sobie jak wędrują, z czasem łącząc się i odrywają od ziemi, tworząc nową galaktykę szczerego dobra, miłości czynnej. Tak sobie czasem odlatuję.

Wnuki. Patrzę jak jedzą kolację. Mama bierze ich na ręce i unosi do szafki z płatkami. Długo się zastanawiają jakie wybrać, a może kus kus, płatki owsiane, grysik jęczmienny, czy kukurydziany. W końcu wybierają jedne z płatków. Trzy wiosłowania łyżką i jeden dochodzi do wniosku, że jednak chce te kuleczki czekoladowe. Po czym dojdzie do wniosku, że chce mleko z miodem. Ostatecznie twierdzi, że mleko z miodem jest za słodkie i wypija szklankę zwykłego mleka. Czy ja to krytykuje? Nie. Jest dobrobyt i rodziców stać na wielość i mają cierpliwość.

Na podstawie powyższego akapitu przeniosę się do lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Miałem wtedy od dwóch do jedenastu lat. Jakie kolacje serwowała nam nasza Mama? Pamiętam na przykład chleb zalewany wodą gorącą i do tego tłuszcz ze skwarkami że słoniny. To było bardzo smaczne i bardzo syte. A skórę ze słoniny Mama cięła na drobne kawałki i robiła z nich czipsy, piekąc je na rozgrzanej blasze kaflowego pieca kuchennego. Prawdziwy to był rarytas.

Co jeszcze? Pamiętam, że non stop robiliśmy makaron domowy. Mama, bądź my, cięliśmy go dość grubo i potem gotowała go Mama dodając do niego smażone jajka, ser, albo też kompot jagodowy. Mieszkaliśmy w lesie, więc jagód mieliśmy dostatek. Takie też często były kolacje.

Jeszcze pamiętam, że na kolację Mama gotowała gar kaszy manny. Gotowała bardzo gęsto. Jadło się ją z cukrem lub z kompotem jagodowym. Nie zjadaliśmy wszystkiego. Kasza stygła do rana i nabierała zbitej konsystencji. Rano chłodną Mama cięła ją nożem jaj ciasto i jedliśmy takie kawałki z cukrem. To był hit mojego dzieciństwa.
Przypomniała mi się jeszcze jedna kolacyjna potrawa Mamy. Na obiad pamiętam robiła tłuczone ziemniaki z jakąś mąką i nazywała to fuś. Nie przepadałem za tym, ale była to nasza kolacja też. Z tym, że wieczorem Mama, bądź ktoś z nas smażyliśmy te ziemniaki z tą mąką na patelni na tłuszczu. I wtedy potrawa nabierała rewelacyjnego smaku. Mam go w sobie do dzisiaj.

297 711 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!