Menu
Gildia Pióra na Patronite

Pory życia w stratach spisane

Blade

Blade

„A ja tak sobie wieczorem”

Szedłem dzisiaj obok ulubionej lodziarni. Ciekawe czemu nie sprzedają lodów w listopadzie, ja chętnie zjadłbym kilka gałek. Ale nie w tym rzecz. Mijając lodziarnię zauważyłem, że żyję. Ot takie spostrzeżenie spowodowane dojrzeniem potrzeb. Wiesz, czasem siedzisz sobie przed telewizorem, wyciągnięty w fotelu i nagle przez głowę jak piorun przelatuje myśl „O cholera! Jestem żywy, więc muszę coś zjeść i napić się ciepłego kakao”. Ludzka rzecz, chociaż chyba nieco odmienna dla każdego z nas. Idąc przez miasto cały czas mija się jakichś ludzi. Włosy zakrywają twarz, a ubranie nie potrafi wyrazić tego co oczy albo usta, nie można dzięki niemu usłyszeć co dzieje się wyżej, w inteligenckim etosie, albo pod nim, w zakamarkach wątrobowych, z których płyną pijacko-szczęśliwe uczucia, nie da się spojrzeć na człowieka spod nerek, albo pogapić na jego bijące serce.
W tym problem. Tam widać stanik, tu lewa pierś większa od prawej, człowiek widzi gładkie dłonie i pomarszczone ramię, spokojną i stateczną pozycję obok starych, powykręcanych stawów. A jednak kiedy patrzysz na człowieka i niczego w nim nie widzisz, musisz myśleć, że on nie istnieje, że jest tylko zwykłym błędem, który powinien zniknąć. Chociaż może być bezbłędny i żywy, może być ciekawy i miły, a jednak jest chodzącym trupem, bo jego palto nie jest wytarte, a kołnierz podniesiony, jego tuwimowskie oblicze nie istnieje dla Ciebie, bo masz własny świat. Świat, w którym brak miejsca na czystą świadomość, ideową perfekcyjną… Duszę. Chciałbym wiedzieć gdzie leży dusza człowieka, w której istnienie tak bardzo pragnę uwierzyć. Jak mógłbym żyć inaczej? Bo jeśli to wszystko pochodzi tylko z mózgu, zwyczajnego racjonalnego i na pewno istniejącego, to nie jestem pod wrażeniem. Namnożyło się problemów, pytań bez odpowiedzi… Na szczęście życie dało nam kakao i wódkę, niekoniecznie razem. Widząc te wszystkie persony, ludzi, którzy mnie przerażają, bo niczego o nich nie wiem, chcę zobaczyć ich bagaż. Nie wiem jednak czy to właśnie ta wielka waliza jest kluczem, możliwe że podróż z tym bagażem właśnie, jest głupią, bezsensowną wycieczką donikąd. Czy nie lepiej spojrzeć do portfela? Zwykły portfel. Taki, w którym trzymasz ukochane rzeczy. Te rutynowe, będące sentymentem w czystej postaci. Perłą życia, wiesz, nadającą smaczek i wywołującą uśmiech. Papierek po krówce, pasta do zębów zrobiona z kartki papieru, wyrwany z życia etap istniejący poza czasem, który nie jest zdjęciem, fotografią zrobioną w milionach innych sytuacji, nie jest też obrazem, który pozwala się interpretować każdemu, jest raczej kadrem z życia, czymś o czym nigdy nie zapomnisz, bo przecież to właśnie jest Twoje życie, takie które dzielisz tylko z ważnymi ludźmi. Co więc zrobić z tymi zabagażowanymi ludźmi? Należy pewnie szukać tych gości w salonie osobowości, a dopiero później pozwolić im przejść do kuchni, ja jednak chciałbym od razu poszperać w lodówkach…
Siedzę nad kubkiem kakao, z papierosem w ręku. Taa, infantylność bije od pięknego obrazka autodestrukcyjnej przyjemności. Liczy się jednak, żeby portfel był ważniejszy od bagażu. Chodzi przecież o to, by nie zgubić rzeczy, które nas określają i tworzą świat. Te w walizce są, nie oszukujmy się, tylko zabawnym dodatkiem, wypełniającym lukę potrzebną do autodestrukcji właśnie. Jedynie jobaczek wyjęty z naszego małego uniwersum pozwala na wywołanie uśmiechu. Przywrócenie paska odtwarzania do właściwego momentu filmu, w którym dołeczki pojawiły się na policzkach i twarz nie była zakryta włosami. Kiedy oczy nadal były zwierciadłem duszy, utraconym jednak, bo po chwili należało wrócić do prawdziwości, realności, empirycznego świata, którego jak na ironię nie można doświadczyć. To brak danych, zawsze brak danych. To jak używanie pojęć, których się nie rozumie. Po prostu lepiej tego nie robić. Choć może nijak ma się to do życia? Czy lepiej jest nie żyć? Nie można przecież zakończyć życia ot tak. No, fizycznie można, nie zmieni to jednak faktu, że osoba żyje nadal. Człowiek żyje, dopóty, dopóki żyje pamięć o nim. A zawsze jest ktoś kto Cię pamięta. Pierwsza dziewczyna, z którą się całowałeś, pierwsza osoba, z którą wypiłeś tanie wino półleżąc na skarpie i gapiąc się w horyzont, za którym zachodziło słońce. Sęk w tym, że za bardzo skupiamy się na bagażu kiedy chcemy kogoś poznać, zbyt mało uwagi poświęcając portfelowi osoby. To jak taszczenie za sobą pakietu osobowości na sprzedaż, śmieci będących w życiu niczym innym, jak ciężarem, kłamstwem i oszustwem, najzwyczajniejszym w świecie szwindlem. Trzymamy w walizce rzeczy dla innych. Wśród znajomych pokazujesz jedną twarz, przy rodzicach inną. Iście aktorska walizka. Pełno w niej pozorów i kiedy spotykasz kogoś, dla kogo warto zdjąć maskę, uświadamiasz sobie nagle, że cholerstwo nie chce się odczepić. Przyrosło do twarzy, przykleiło się do niej, a przecież nikt nie wyrwie Ci portfela z kieszeni, bo nie wie, że tam ukryty jest jedyny rozpuszczalnik. Tak samo jest chyba z duszą. Po prostu nie wiemy, że można do niej zajrzeć, że to tam trzeba szukać. Nabito nam głowy pierdołami, w które „wszyscy powinni wierzyć”, dano prawa, których musimy przestrzegać. Chodzi o głupią moralność idioty. Niepełne zrozumienie praw i zasad. Są one przecież tylko wskazówkami, nie przymusem. Czasem trzeba złamać zasadę, jeśli wierzy się głęboko w sens tego wykroczenia poza normę. Nie można siedzieć skutym okowami wiecznego racjonalizowania życia, czasem warto zerwać więzy i potańczyć w deszczu z nieznajomym, tylko tak dostaniemy się pod nerki i zajrzymy w bijące serce od razu, bez masek, bez przebrań.
Kilka minut po minięciu lodziarni (ach, zjadłbym sobie sorbet… ten przepyszny domestosowo-cytrynowy sorbet), przechodziłem przez park. Kurcze. Czy jest na świecie ktoś jeszcze, kto lubi usiąść na ławce, żeby tylko pogapić się na jesienne, łyse drzewa i rozsypane wokół nich pomarańczowe i brązowe liście? Dawno nie widziałem spacerujących alejkami ludzi, powoli stawiających kroki na popękanych, rozbitych przez korzenie drzew, dróżkach w parku. Chyba naprawdę dzieje się coś tajemniczego, coś wysysającego nasze wnętrza, zapychającego je bezduszną normalnością. Przecież jeśli dusza istnieje, nie może być czymś zwyczajnym, dającym się pospolicie zdefiniować. Stawiam więc powoli kroki na tych popękanych alejkach szukając duszy… To prawie piękne, prawie dostojne i chyba niezbędne w mojej egzystencji zadanie. Coś czego muszę dokonać. Główny wątek życia, czy też zwanej życiem gry. Och, jakże realistyczny jest to symulator. Tyle opcji, możliwości, sposobów, dróg, przejść i kombinacji, jak patrzenie przez kalejdoskop. Stoję więc pod złocisto-pomarańczowym modrzewiem, którego delikatne gałązki uginają się pod wiszącymi jeszcze gdzieniegdzie szyszkami, stykającymi się jakby z niebem, lewitującymi nad moją pełną marzeń głową… muszę rozmyślać. Wtedy teatralizacja, która zajmuje w moim jestestwie tak wiele miejsca, daje o sobie znać, wydobywa naturę literatarnika, uzależnionego od sytuacyjnego opisywania rzeczywistości i swoich na jej temat przemyśleń. Pisząc ten tekst, pokazuję swój mały, zagnieciony portfelik, schowany w zalewającym mnie coraz to dziwaczniejszymi kostiumami bagażu, nie dającym dotrzeć do tego ukochanego portfela, prawdziwej skarbonki żywych doświadczeń, filmu z najwspanialszymi ujęciami w historii. Miło mi czasem odkopać w pamięciowych wykopaliskach prawdziwego siebie, pokazać go komuś. Daje to nadzieję na zmiany, nadzieję na to, że może kiedyś bagaż zniknie, aktorska walizka spłonie i zostanie tylko ta mała skarbonka. Pomyśleć można, że dramatyzuję, ot banalny lament nad ludzkim żywotem, ja jednak widzę w tym tylko szczęście, czyste i słodkie jak kubek ciepłego kakao szczęście... Czas na trochę autodestrukcji. Przypalam papierosa, zaciągam się błękitnym dymem i chyba liczę, że ten wdech da radę mnie zabić. Kiedy wyrzucam z siebie truciznę, nad moją głową krąży przez chwilę chmura fantastycznych kształtów, takich tam esów-floresów, inspirująco dziwacznych pięknidełek. Jedna z ławek jest zajęta. Siedzi na niej starszy człowiek, zapewne czyjś dziadek, ojciec, mężczyzna, który widział już zbyt wiele, jest zbyt zmęczony aby wstać, iść i ciągnąć za sobą swój bagaż. Oj, jak bardzo chcę wierzyć, że to nie jedyna droga do pozbycia się tej okropnej walizy. Nie chcę zobaczyć kiedyś na ławce w parku siebie, nie zniósłbym widoku tych powykręcanych stawów, zagubienia widocznego w rozedrganych rękach, a może nawet w niezasłoniętej już włosami twarzy, która daje klucz do skarboneczki, pozwala przez moje niebieskoszare zwierciadła duszy spojrzeć do portfela. Myślę, że nie mógłbym spokojnie patrzeć na swoje zwycięstwo nad kłamstwem, jeśli tak naprawdę oznaczałoby ono całkowitą porażkę, utratę kontroli i opanowania. Opanowania w piciu kakao, w popadaniu w skrajności. Ciekawi mnie natomiast jak widziałby to brodaty ja. Patrząc na opartego o drzewo młodego chłopaka, który zadaje zbyt stare pytania. Uśmiechnąłby się na wspomnienie tej melancholii, pokiwał z uznaniem głową, czy może odwrócił wzrok, z powodu cierpienia jakie wywołało by w nim te zbyt wczesne uśmiercenie? Tego nie wiem. Nie wiem też, czy kiedykolwiek poznam odpowiedź. Tymczasem, zaciągam się po raz kolejny i ruszam w dalszą drogę przez pełne nerkowców, wątrobowców i sercowco-duszowców ulice…
„Spotkali się w święto o piątej przed kinem”
Mijały miesiące, nadeszła zima. Zima chyba również dla mojego serca, bo popadłem w jeszcze większą melancholię. Coraz więcej czasu spędzam na spacerach, kroczę spokojnie po podłodze z białego puchu, siadam na otrzepanej z białego śniegu ławce w parku. Mimo wszystko nie żałuję, a to dlatego, że stało się coś niesamowitego. Idąc chodnikiem, powoli stawiając kroki patrzyłem w niebo, z którego spadały płatki gładkiego, kryształowo-gwiezdnego śniegu powoli pokrywającego mi włosy i zasłaniającego tym samym ponure myśli. Jesienny marazm przykryty tą pierzyną zimy, bagaże, portfele, maski i kostiumy, odległe wspomnienie. I lody, nade wszystko lody, te domestosowo-cytrynowe gałki sorbetu… Niejako przeminęło to, zamiecione z umysłu miotłą nowych rozterek i dziwactw. Wracam więc do ostatniego tematu przewodniego moich rozważań. Zdarzyło się, że poznałem dziewczynę, nie wczoraj, nie tydzień temu. Minęło sporo czasu. A jednak jej charakter, cudowna osobowość, kojący głos i bezsprzeczna umiejętność poprawiania mi humoru, w jakiś sposób zamieniły uczuciobójczą maź krążącą w moich żyłach na prawdziwie ludzką krew. Od jakiegoś czasu nurtowało mnie kilka pytań: „Skąd u ludzi taka fascynacja uczuciami?”, „Skąd chęć łączenia się pary u tych wszystkich osób?”, a co mnie najbardziej zaskoczyła, „Dlaczego ja też chciałbym skończyć z samotnością, znaleźć kogoś dla siebie i może wreszcie być szczęśliwym dłużej niż przez pięć minut?”. Jeśli chodzi o uczucia, zawsze wydawało mi się, że jestem niejako odporny. Przecież jakie znaczenie może mieć kilka śmiesznych substancji panoszących się po moim organizmie? To tylko zwyczajne, proste związki chemiczne. Szczęście zastąpisz czekoladą, złość wywołasz rozgryzając ziarnko pieprzu, a zachwyt nad wszystkim uzyskasz dookoła popijając w plenerze odpowiednią ilość taniego wina. Krążąc ulicami zapełnionymi przez okrytych zimowymi płaszczami, zmarzniętych ludzi, z twarzami zasłoniętymi szalikiem, czapką, chustką, zadaję kolejne pytania. Dlaczego więc emocje są tak gloryfikowane, uwielbiane i nade wszystko pożądane przez tak wielu? Jeszcze niedawno myślałem, że to kwestia wychowania, etosu, ideałów które nam się wpaja. Chrześcijańska wizja życia podbija świat – mówiłem z przekąsem. Teraz, gdy sam zacząłem potrzebować uczuć okazało się, że tak naprawdę nie da się bez nich żyć. Jesienne „Ja” w pewnym sensie przeminęło. Wszystko to za sprawą pewnej osoby, osoby do której cały czas coś mnie przyciągało, a ja najzwyczajniej uznawałem to za zabawną reakcję organizmu na te długie, piękne nogi, słodką buzię i cudny profil. Mój pogląd na to zmienił się, gdy myśląc o niej, po drugiej stronie powiek, nie rysowałem już obrazu tychże nóg właśnie, a zacząłem widzieć oczy, oczy w które mógłbym się zapaść, te same którymi często mruga do mnie, zacząłem widzieć jej cechy, wspaniały optymizm, wiarę w marzenia, niezłomną radość życia, pewną infantylność, ale tak uroczą, tak dobrą, zacząłem widzieć ją tak po prostu piękną. Zasnuwam się okryciem z myśli, popijam kakao, zagryzam ciasteczkiem czekoladowym, myśląc o Niej. Nie wiem, czy liczę, że udowodnię sobie chemiczność moich uczuć, czy też po prostu chcę znowu posiedzieć przed świecącym mi w oczy monitorem do trzeciej nad ranem, nie próbując nawet robić czegokolwiek, a jedynie gapić się w bok, leżąc na krześle, zamykać się w czterech niemałych ścianach swojej wyobraźni i marzeń licząc, że może znajdę odpowiedź.
I oto pewnego styczniowego poranka spotkaliśmy się przed kinem właśnie. Tuwim byłby dumny z tego zaufania i wiary jaką pokładam w jego poezję. Niby nic w tym dziwnego, pospolite to przecież zjawisko, bo widzimy się cały czas, ale jednak gdzieś tam w zakamarkach zaspanego jeszcze umysłu odnalazłem przyjemność płynącą z tego przelotnego spojrzenia, „cześć” i przybitej po koleżeńsku piątki. Ehh, jak bardzo chciałem Ją wtedy przytulić, pobłądzić i zagubić się w tym uścisku, przelać swoją radość na Nią, bałem się jednak, że może jakoś odczyta uczucia kłębiące się burzą w mojej głowie, rzucające się po czaszce i próbujące z całej siły wyrwać na wolność, słowa… Słowa, które wszystko by tylko skomplikowały. Zawsze uważałem, a może nawet byłem pewien, że nie mam prawa do mieszania w cudzych życiach, że nie wolno mi okazywać uczuć, bo jedynym co mogłem otrzymać w zamian było zakłopotanie ze strony drugiej osoby. Za każdym razem, gdy planowałem coś powiedzieć, w myślach słyszałem odpowiedź: „Ale jest dobrze tak jak jest, po co coś zmieniać?”. Takie dłuższe „Zostańmy przyjaciółmi”. Dlatego nigdy nie chcę już wyrażać swoich uczuć. Straciłem zbyt wiele czasu na śmiesznych próbach zdobycia czegoś, co po prostu nie mogło być moje rozmywało się jak zjawa w powietrzu, gdy tylko się zbliżałem. Tym czymś jest odwzajemniona fascynacja. Fascynacja jaką Chireadan darzył Yennefer, gość który tak jak ja nie lubił wielkich słów. A jednak, mimo wszystko poddaję się uczuciom jak byle normalny człowiek i myślę o swoich wątpliwościach. O tej jednej Wątpliwości przede wszystkim, bo to dzięki niej, lub też przez nią… Oglądamy film, jakiś tam, byle jaki, wypłukany z wartości, bo zbyt pospolity. A może właśnie o pospolitość tu chodzi? O normalność, ludzkie odczuwanie? Wiercę się w niewygodnym kinowym siedzeniu i nie zwracam uwagi na mijające kadry, ta spokojna, kinowa ciemność daje mi możliwość na kontynuację rozmyślań… Jak ktoś kiedyś powiedział : „Czas potrafi ranić jak nóż”. Słowa pochodzą z mojego ulubionego filmu, za każdym razem, gdy oglądam to wspaniałe dzieło kinematografii lat dziewięćdziesiątych, czuję to samo słysząc owo krótkie zdanie. Czas zranił mnie już za bardzo, czuję jakby jego ostrze pchnęło mnie w samo serce, czuję puginał po rękojeść zatopiony w samym środku duszy. Gdyby nie ta moja urocza Wątpliwość, gdyby nie to, że jest moim lekarstwem… Dziękuję za bycie Lekarstwem, dziękuję za bycie moją Wątpliwością.

„Ja wiem, że nie masz celu mej codziennej drodze”

Kiedy tak siedzę na ławce w parku, a dookoła mnie rozbijają się w wielkiej, lotniczej katastrofie małego świata kolejne płatki śniegu skupiam wzrok na jednym drzewie. Spod osłoniętych puchatą warstwą gałęzi wystają zielone igiełki. To wiecznie żywe drzewo, Yggdrasil, drzewo trzymające świat w istnieniu. A może się pomyliłem? Przecież to nie jesion… Otóż okazuję się, że życie to nie powieść. Geralt ostatecznie odnalazł swoją Yennefer, choć dopiero na końcu świata, Henry choć nieprawdziwie, uratował Blue przed smokiem, ślub również dano nam podziwiać. Nawet zabawny, mały Mikołajek, ma swoją strasznie fajną, choć jest dziewczyną, Jadwinię, o różowej buzi, niebieskich oczach i żółtych włosach, dla której chciałby umieć fikać niesamowite koziołki. Nie mogę powiedzieć tego samego o sobie, ani zabicie smoka, ani fikanie niesamowitych koziołków nie jest wystarczająco dobre, by mi pomóc. Nie czując się na siłach by okazać uczucie, ujawnić je, gubię się tylko w prawdzie, a prawda jak powiedział pewien mądry, czarny ptak, czarodziejska pustułka skądinąd, „prawda jest okruchem lodu”. Ten fatalizm, niemożność uniknięcia nadchodzącego zranienia, zabija mnie powoli, tak jak zabija mnie każdy kolejny papieros. To niezwykły paradoks, że próbując uratować duszę, zabijam swe ciało, pozbywam się dołeczków w policzkach na rzecz obwisłej, pomarszczonej skóry opadającej pod podkrążonymi oczami. Tymi niebieskoszarymi zwierciadłami duszy, które nigdy nie będą tak puste i beznamiętne jakbym chciał. Zawsze, zawsze pojawi się przed nimi ta jedna, cudowna Wątpliwość.
Idę więc, prosto przed siebie, nie cofam się już w czasie, nie pamiętam chwil pewności i nadpewności siebie, znika gdzieś moja wizja, bo ktoś kto chciał mnie wyprać z uczuć spartaczył robotę. Tym kimś byłem ja sam, żyjący na fali gloryfikacji życia z powieści, myślałem, że kiedyś osiągnę spokój, opanowanie, a tymczasem dotknęły mnie tak ludzkie emocje, zwyczajna nadnormalna egzystencja. Staję pod drzewem, z którego nie spadają już czerwono-złoto-żółte liście, a jedynie biały, błyszczący śnieg płatkami otulający powoli cały świat dookoła. Otulający jak widać też mnie, bo z jesiennej goryczy, spowodowanej zagubieniem w ludzkich bagażach, odnalazłem portfel i skarbonkę każdego. Tym portfelem są uczucia, emocje władające nami, żyjące głęboko w nas. Uwierzyłem w istnienie duszy, bo nie chcę myśleć, że moja cudowna, nawet jeśli bolesna fascynacja jest organiczna. Coś tak czystego, pięknego jak niemożność zaśnięcia w nocy powodowana tylko chęcią myślenia o Niej, jest dla mnie wystarczającym dowodem dla tego, że istnieją uczucia nieorganiczne, niecielesne, zawiłe i niesamowite w swej mglistości i jasności zarazem. Mimo wszystko, mój bagaż pozostaje otwarty, maski cały czas się zmieniają, kostiumy nakładają się na siebie, a mi jest już za gorąco od tych wszystkich ubrań. Widzę jednak światełko w tunelu, widzę możliwość zerwania śmiesznych masek, spalenia kostiumów. Tym światełkiem, o wesołej, infantylnej buzi, słodkich, wiecznie szczęśliwych oczach i uroczym profilu jest zawsze pojawiająca się w raju pod powiekami, na chwilę przed snem, ta jedna cudowna Wątpliwość. Po prostu piękna…
„Trułem ja się myślą złudną[…] I zatruty śnię”
Śnieg nie głaszcze już delikatnie szyb mojego okna, świat dookoła przyspieszył i zmienił się jakoś, kiedy wyjdę, nie wracam z białą czapeczką zamiast włosów, coś się zmieniło. Na zewnątrz. Chociaż jest już wiosna, melancholia nadal nie opuszcza moich myśli. Wyszło tak jakoś, że znowu się zakochałem. Jak dziecko, jak szczeniaczek przyzwyczajam się do kolejnej Pani, która okazuje minimum zainteresowania. Żałosna potrzeba bycia zauważonym, potrzeba bycia jakoś związanym emocjonalnie, dogoniła mnie po raz kolejny. Nie zostało nic z obietnic, jakie sobie składałem, nic nie zostało również z mojego spokoju i przyjmowania tego co zostało mi okazane z należytym chłodem. Wczoraj obudziłem się w środku nocy, spojrzałem na zegarek: 2:02. Nie chciałem już zasypiać, nie chciałem wracać do snu, który właśnie kazał mi się obudzić, zamiast tego poszedłem do lodówki, wyciągnąłem piwo, podniosłem z parapetu papierosy i zapalniczkę, wyszedłem na balkon. Siedziałem oparty o ścianę, patrzyłem w niebo poznaczone milionami gwiazd, tęskniłem do nich, zawsze tęsknię do gwiazd… Iskra, płomień, zaciągam się, wypijam łyk piwa i zaczynam myśleć. Myśleć o Niej, o tym co było, tęsknię… Zawsze tęsknię do Niej.
Tym razem było inaczej. Wyszło jakoś tak samo, dziwnie zwyczajnie, nienormalnie dla mnie. O dziwo choć na początku przyzwyczaić nijak się do tego nie mogłem, po jakimś czasie dostrzegłem dobre strony. Zauważyłem, że w końcu nie dostrzegam świat dookoła, nie żyję tylko uniwersum zamkniętym w oczach ukrytych pod włosami, po prostu myślę o Niej uśmiechając się szczerze, bo w jakiś sposób zawsze mnie rozwesela, bo mogę przytulić ją jak Pacynkę, jak Oczko. Ona ma oczy, Oczka, takie jakie widziałem wielokrotnie pod powiekami, w swojej wyobraźni, czytając to opowiadanie. Duże, radosne, słodkie, takie jak ona, piękne. Kiedy mi się śni, stoi nade mną z rozpuszczonymi włosami, patrząca z góry, cudowna. Potrzebnie czy nie, znowu się zakochałem. Pomieszałem uczucia z przyjemnością. Głupota, błąd. Jakbym nie mógł po prostu cieszyć się z zawartej znajomości, niezobowiązującej i przynoszącej mi tyle radości. A Ona? Ona stała się niestety kolejnym marzeniem, życzeniem, które się nie spełni. Ja nazywam ją moim Skarbeńkiem, ona mnie Kochaniem. Nie wiem ile w tym prawdy, ile słodkiego kłamstwa, zastanawiałem się nad tym, ale nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi, za każdym razem trafiałem na drogę bez wyjścia. Tym samym gubię się w sobie, między momentami radości i smutku, swędzeniem nosa i uśmiechnięciem się, choćby samymi oczami. Czuję się jak zabawka, znikam gdzieś tam w odmętach własnego umysłu, moje myśli są nieskładne i wydaje mi się, że przestaję rozumieć sam siebie. Jeszcze raz się zaciągam. Obok leży paczka moich ulubionych Goldów, popielniczka, butelka piwa, o którym właściwie zapomniałem. Upijam więc drugi łyk złotego napoju i myślę o wiośnie… Tu pojawia się problem, bo cała moja wiosna kręciła się wokół Niej, wokół mojego Skarbeńka. Wiosny swoją drogą nienawidzę. Pora roku, która zawsze mnie odpychała, swoją bezużytecznością, kłamliwą aurą odradzającej się natury. Wszyscy nagle wychodzą z domów, robi się ciepło, Słońce zaczyna działać pobudzająco i radośnie piecze w policzki zmarznięte po miesiącach zimna, a ja… Ja tymczasem mam ochotę zostać w domu, nie wychodzić, zamknąć się w swoim ciasnym świecie czterech ścian. Zamknąć się sam na sam ze swoimi myślami.
Pamiętam pierwszy spacer, kiedy na pożegnanie pocałowałem ją w główkę… Dziewczyna, którą mogę ukryć w ramionach, którą mogę pocałować w główkę i uścisnąć mocno, nie chcąc wypuścić z objęć już nigdy. Powiedzieć, że ją miałem byłoby przesadą, czuję raczej jakbym po prostu był obok, ale nie z Nią, tak przynajmniej myślę teraz. Co się zmieniło? Powiedziałem, że się zakochałem. To musi być wielkie słowo, skoro zmienia aż tyle. Od jakiegoś czasu brałem to za uczucie, mimo wszystko, naturalne, w końcu bez niego nie potrafiłem właściwie nijak funkcjonować, zawsze działało na mnie motywująco, zaczynałem dbać o siebie, nawet trochę się sobą przejmować, a teraz po raz kolejny znalazłem się w tej emocjonalnej pułapce.
„Bez myśli i bez woli promiennie popłynę[…] I w oczach twoich zginę.”
Pamiętam pierwszy pocałunek, pamiętam siedzenie razem na skarpie, na ławce, pamiętam leżenie obok Niej, to jak stawała na palcach, żeby mnie pocałować… pamiętam też jej ciepło, uśmiech i to spojrzenie… Spojrzenie, którego nie zdołam zapomnieć, którego nie wymażę ot tak. Odwracam głowę na bok, jakbym chciał odepchnąć od siebie to wspomnienie. Dopalam papierosa z pustką w głowie, powoli sączę już ciepłe piwo i szukam w pamięci czegoś, co nie kojarzy mi się z Nią, chcę odpocząć od tych myśli, znaleźć spokój, choćby na chwilę. O czym jednak mogę myśleć? Recytuję po cichu wiersze Tuwima, które znam na pamięć, rozglądam się po gwiazdach. Mały wóz, Wielki wóz, Lutnia, jak bardzo chciałbym znaleźć się gdzieś tam, daleko. Jak najdalej od tego wszystkiego. Przestać się przejmować, myśleć, żyć, bo życie w ten sposób nijak do mnie nie pasuje, życie w tych czasach mnie wyniszcza, tak jak wyniszczają mnie kolejne papierosy i nieprzespane noce. I wróciłem… Co się ze mną dzieje, czemu tak się cały czas zmieniam? Jestem przecież człowiekiem racjonalnym, wiem że szczęśliwe zakończenia się nie zdarzają, a już na pewno nie wtedy, kiedy dla obojga ludzi, te szczęśliwe zakończenie warunkowane jest przez całkowicie inny scenariusz. Czasem, przez krótką chwilę mam nadzieję, że może ona czuła do mnie cokolwiek, że nie była to tylko zabawa, która mimo że piękna, nie miała żadnej emocjonalnej wartości. Później ta nadzieja znika, następuje frustracja, poczucie bezsiły, zmęczenie wreszcie. A jednak nie mogę nie wspominać jej dobrze, nie mogę myśleć o Niej źle, bo pamiętam same dobre chwile. Cały czas myślę o wszystkim co nas łączyło, o tym co oboje lubimy, o wspólnych zachowaniach, podobnych cechach i nie mogę uwierzyć w koniec. A jednak, czuję się jak dziecko układające puzzle. Kiedy części układanki zostały posortowane, kiedy obrazek zaczął nabierać kształtów, okazało się, że ktoś porozrzucał wszystko dookoła, zniszczył wcześniejszą pracę. Niestety to byłem ja, ja i to moje zakochanie, mój talent do psucia wszystkiego czego się dotknę przyprawiony wielką górą szczeniackiej nadziei na to, że może tym razem wszystko pójdzie dobrze, że mój kolejny ruch przyniesie same korzyści.
Palę spokojnie kolejnego papierosa, na chwilę udaje mi się wyłączyć umysł, zaprzątam sobie myśli tym co będę robił po przebudzeniu, co upichcę na obiad, gdzie wyjdę wieczorem, oglądam przy świetle Księżyca kwitnące drzewa i szukam jakiejś alternatywy dla siedzenia całe popołudnie w domu. Kończę palić, podnoszę butelkę, popielniczkę stawiam na parapecie. Wracam do pokoju i kładę się na podłodze, spoglądam na sufit zmęczonymi brakiem snu oczami, oczami których nienawidzę, za ich zmęczenie właśnie, za to, że są tak brzydkie, puste. Dzięki wyobraźni maluję na suficie pejzaż, domek w Transylwanii z Karpatami w tle, otoczony pełnym strzelistych jak kopie i nastroszonych igłami jak jeże drzew. Domek z bala, w którym ma mieszkać. Uśmiecham się smutno… Koniec przyszedł niespodziewanie, za szybko, zbyt gwałtownie, przez co nie potrafię przestać myśleć o Niej jako o moim Skarbeńku. Co zrobić? Nieważne jak bardzo chciałbym żeby to wszystko wróciło, żebym znowu mógł ją przytulić, pocałować w główkę. Jak bardzo chciałbym znowu móc ją pocałować… Leżę więc na podłodze i gapię się w sufit, myślę o Niej, stojącej nade mną, z rozpuszczonymi włosami, uśmiechniętej i podniecającej. Cudownie słodkiej i seksownej jednocześnie, patrzącej tymi swoimi wielkimi oczami jak z bajki, które przyciągają mnie do niej. Ta paradoksalna mieszkanka nieczęsto współgrających cech jest właśnie tak uzależniająca i pewnie zabójcza, bo ja już czuję, że dążę do samobójstwa, kolejny raz emocjonalnie się zabijam. A mimo to właśnie próbuję. Próbuję skoczyć do wulkanu, mając nadzieję, że nagle ostygnie i może mi się uda. Nadzieja matką głupich, słyszę zza pleców i głupi nadzieją skaczę…

… tak- straciłem ją, tak- nie mogę jej już odzyskać. Jednak nie przestaję pragnąć tego i długo jeszcze nie przestanę. Głupi nadzieją…

2331 wyświetleń
24 teksty
2 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!