I Początek nocy, zachód
Nie może być przecież Zachodzić w grubych ramach linni horyzontu
dnia Zrobić nam zwykły żart Żegnać suchym wiatrem Podkreślać
nierówności wzgórz Zachodzą wspomnienia znów
zachodzi
Ale zaraz pojawia się inne Białą smugą głaszcze wierzchołki
sosen Przedstawia się jako ten który coś przedstawi Patrzy
nam w oczy ale zaraz jeszcze nie czas nie zaszło żeby wzejść tak
szybko
II Kontynuacja nocy
Wreszcie dalej dalej wyłania się wychodzi z chmur żmiji dziury
w niebie Leśnych gałęzi potworom mówi dobranoc parodiuje cichy blask
odbija Ale jeszcze nie czas na sen dlaczego On tak płacze
dokładnie
Jest w majestacie wielu ułomności w różnorodnych wgłęcieniach
plamach Na honorze Jest odwrócony profilem nie mówi dlaczego
coś wyszło z niego pod Naporem chwili coś wyszło z Niego
ostatnio
III Apogeum
Wisi nad nami Bierzemy go w ręcę jest szorstki Tym bardziej
jego blask Rozpływa się nam na ustach tak niedoświadczalny
w igłach granatowym powietrzu niedokładnej fali ludzkich
miłości
Trwa
IV Zachód
On już zrobił swoje nic nikomu nie zarzucił
nie skrzywdził
nawet nie powie dobranoc
nawet
nawet noc dla niego nie istnieje