Biegłem, biegłem oślepiony przez zamglone miasto duchów
Niewyraźne postacie, bez twarzy, stojące cicho tu i ówdzie
Błąkałem się pośród tych żałosnych postaci,
wśród zimnej i niewyraźnej scenerii martwego miasta.
Wiedziałem że Ona gdzieś tu jest, szukałem Jej, rozglądałem się wszędzie,
ale były tylko duchy, mgła i kontury szarych budynków.
I cisza.
Cisza tak przeraźliwa, że aż gęsta, głośna i dudniąca, raniąca uszy.
Ale wnet usłyszałem Jej głos, wołający mnie po imieniu.
Rzuciłem się w kierunku słodkiego głosu, który był niczym blask świecy w ciemnej jaskini.
Błogosławieństwo pośród tego zgiełku ciszy.
Biegłem więc coraz szybciej, słyszałem Ją coraz wyraźniej.
I oto byłem przed Nią. Stała pomiędzy tymi niewyraźnymi postaciami.
Była taka jak one. Niewyraźna, bez twarzy.
Rozpostarłem ramiona i poczułem jak drobna osóbka rzuca się w moje objęcia.
Czułem jej delikatny dotyk i całe jej ciepło.
Nieobecna twarz nagle stała się wyraźna, rysy ostre, oczy żywe, usta czerwone.
Złożyłem pocałunek na te cudowne usta.
I był on najsłodszy, najmilszy jakiego dane mi było smakować.
Najlepszy ze wszystkich. Jedyny.
A chwila ta trwała wiecznie.
Mimo tego, że pocałunek trwał nieskończenie długo, to się skończył.
I mimo tego, że był najsłodszy, to wcale nie istniał.
Gdyż mgła się rozwiała, a kolory i dźwięki wróciły.
Morfeusz wrócił do krainy snów.