Codziennie rano budzę się i patrzę przez okno
Nie wiem czemu to robię ale patrzę…
Bywa, że widzę jak szyby mokną
Jak niebo płaczę z bólu, cierpienia, goryczy…
I wtedy łudzę się, że świeci słońce.
Jest szaro, nikogo prawie nie widać
No może widać…
Wychodzą tylko pojedyncze jednostki, zwane człowiekiem
Ale tak jakby od tak
Od niechcenia, a szkoda.
A kiedy mi się znudzi podziwiać czyjś smutek
Kiedy nabiorę sił z tego, że nie jestem sama
Że w końcu świat cały ubolewa
I że, nie tylko ja się łudzę piękną pogodą
Wstaje i wychodzę z pokoju…
Tyle miłości w pomieszczeniu do którego przeszłam
Tyle duchowej fascynacji
Umiejętności porozumiewania się z człowiekiem
Lecz to wszystko nie dla mnie, nie o mnie, nie do mnie
Lecz dla nich, dla Niego…
Nie czuję się dobrze w pomieszczeniu do którego przeszłam
To nie mój świat…
Oni za bardzo się cieszą, za bardzo łudzą, wszystko za bardzo
W moim pomieszczeniu zwanym pokojem, czuję się dobrze
Bo tylko przez moje okno widać świat i ludzi realnie…
Wychodzę, nie mogę więcej być sama
Nie mogę być w pomieszczeniu którego nie poznałam
Oni mnie męczą, nie rozumiem co mówią, to inna bajka
Duchowa rewolucja, fascynacja…
To nie moje pomieszczenie i nie moje okno.
Pomyliłam się, oni nie mają tam okna
Widziałam ich okulary, wielkie okulary…
Pewnie dlatego nie widzą tego co ja
Nie widzą mnie, ani moich uczuć
Nie wiem czy kiedykolwiek zobaczą…