Dni uciekają nam przez palce. Wstaję ubieram się, wychodzę.. Kiedy wieczorem wracam, jem, rozbieram się i idę spać, żeby nazajutrz normalnie funkcjonować. I tak dzień w dzień, przez tydzień, miesiąc, rok. Dopiero później uświadamiam sobie ile ja już tak naprawdę żyje w systemie, na który nigdy nie narzekałam. Pobudka, łazienka, kawa, buty na nogi i w nogi. A potem wracam. Zmęczona. Zniechęcona. Bez litości przekręcam zamek w drzwiach i wchodzę. Znowu tutaj. Rozbieram się, lodówka, łazienka, sypialnia. Nim zamknę oczy, przytulona do poduszki, znów jest poranek, znów za oknem ciemno i zimno.. a ja znów łazienka, kawa, buty na nogi.. Mówią ‘inni mają gorzej, nie masz co narzekać’ i mają rację. Nie mam NA CO narzekać skoro nic innego jak mój rytuał mnie dotyczy. A może by się spakować? Wyjechać? Zamknąć konto w banku? Sprzedać mieszkanie? Oddać ciuchy, meble.. ? Zostawić tylko bilet w jedną stronę. Na wyspę. Daleko, gdzie będę tylko ja, piasek, plaża, lazurowe niebo i beztroskość. Zero problemów i zmartwień. Ale czy wtedy wytrzymam, bez kawy, bez świąt, bez przyjaciół, którzy w moim normalnym systemie ze mną są? Ciężko powiedzieć.. może lepiej sprawdzić. Tylko jednego mi brak. Tej odwagi, którą mają w sobie samobójcy. Odwagi, która pomoże mi spełnić moje marzenie. Sama nadzieja nie wystarczy.. nie zapewni mi spokoju psychicznego, ani jedzenia, ani dachu nad głową..