Miłość przychodzi nagle
I spada na łeb na szyję
Gaśnie powiewem nagłym
Na bezdechu zbyt krótko żyje
Odchodzi bezszelestnie
Nie kłania się przed odejściem nikomu
Czasem wyblakłym gestem
Łzę otrze po kryjomu
Odpływa za mgłą spojrzenia
Jak sen gwałtownie przerwany
Budzisz się a jej już nie ma
W pościeli burzą zmysłów potarganej
Zamyka się cicho jak róża
Gdy płatki przed nocy tchnieniem tuli
Rozpływa się jak kropla w kałuży
Jak seans w magicznej kuli
I choć tak lotna i zwiewna
Niepewna płocha nietrwała
Wśród wszystkich świata zmiennych
Ona jedna jest stała