Zrywam twarz by patrzeć Z wieszaka, mam tam Kilka koszul ciemnych Raczej Mocnych ciału pasowanych Rękaw nocy zadrwił z nich Teraz ranne, Rozpostarte kłócą się na wietrze
Łoże skrzypi marnym drewnem Marnie skrzypi nami gdy miłością Jego słoje układamy Nasiąknięci żywicami koron Soków nie uśpionych Dobrze gdy to pościel Ma ostatnie zdanie A nie zima
Nabita myśl na zeszyt kapie Prędka ręka piórem Kreśli, tworzy, w pętle ściska Wersy zjada linia wierszy Akapitów błędy mi nie obce Życie moje marginesem Rozkruszone Zjedzą wrony zrywem gardeł
W kącie miecz co błyska W kącie niskim skrzydło Ubrudzona postać Łypie okiem pustym jak me serce Wygrażając smutkiem Łasi potem po podłodze Tarza się zmieszana Szuka aureoli
I tłumaczyć mogę, W wieczność słowa rzucać, Niebem straszyć Że ja żadnych stróżów Nic mi po nich Nie chcę z czasu ich okradać Po tych schodach co do śmierci Sam się wspinać muszę, bez pomocy...