Stojąc po środku niczego, wszystko wchłonęła ciemność i przestrzeń i czas. Patrzę co utraciłem przez zamknięte oczy widzę ją której stopy do ziemi ciężkiej przykute. Tworząc się pytam się ciszy, Jak mam odejść? Czy nie zgrzeszę zostawiając ją? Wtem odezwał się głos - Czymże jesteś by czegoś żądać? Podaj mi rękę - rzekł - nim trwoga ogarnie cię na wieczność. Wtem na dole widzę dom swój rodzinny I stał tam samotny w ciszy jak w spokojnej toni. Ciężkie jak kamień łzy rozbiły się, pękły.... Czy nie zgrzeszę odchodząc od cierpienia? Wtem ciepły wiatr zawiał, czasów mych młodzieńczych zapach kwiatów polnych lasu i chleba Anioł złapał mnie za obie ręce i rzekł - Chodź, jeszcze dziś staniesz się nimi. Jakże mam tego odejść? Serce me się skruszyło w miękki popiół. Odwróciłem się raz ostatni by ujrzeć te rzeki, te łąki i ten las... Lecz już ich tam nie było Lecz już nikogo tam nie było Tylko cisza ciemna, głęboka i ciepła. Dzwonów dźwięk me duszę uniósł A kroplami gwiazd odmierzył się mój czas.
Skond wiesz, że nic nie było aby jasnościom? Przez zamkniente oczy widzom jasno - widze, więc intrygujesz mnie, a powaznie to też największe cudeńka tworzą mi sie pod powiekami, to jak kopalnie diamentów, kiedy zamknie się oczy, a cisza podpowiada najwięcej dobra, a co najmniej spokoju, a te łąki są, nie przestawaj w nie wierzyć, no i w ten las.