Nadchodzi świt, niemal mnie dotyka Zwyczajny kęs zbyt lekko przełknięty Myśl nie potrzebuje świętego progu Gdzie domu ściany zamknięte bronią
Niewiele jest świateł w ciemności Sidła słabości, jak rozpostarte Ramiona kochanki w tęsknocie Całującej częściej podobiznę Niż usta nie pierwszego wybranka
Sny beznamiętne i jak prorocze Obrazy, postrachu sieją zamęt A jednak nad ranem, w przedświcie, o! Tak upragnione, by utrzymać przez Cugle kilka chwil równowagi życia
I kolejna odsłona w celu by powstać, Jak wcześniej i później, aż do bezruchu I ściany zmurszeją i mury skruszy Deszcz i bliski mu wiatru powiew