Znów pijany nad ranem wyszedłem z baru. Szedłem parkiem i słuchałem ptaków. Nuciły swoją radosną pieśń. Słońce leniwie wyłaniało się zza chmur, "jeszcze zbyt wcześnie by wstać" pomyślałem. Świat budził się do życia, a ja czułem, że właśnie umieram. Czułem, że nic mnie tu nie trzyma, nic nie cieszy i zmieniam się w zimny kawał mięsa. Serce jest jak respirator dla umarłej duszy. Ja umarłem w pewną listopadową noc, gdy zniknęłaś z mojego życia i tylko jeszcze czasem wyczuwam Twój zapach na mojej poduszce. Spodobało mi się umieranie, umieram każdego dnia zostawiając cząstkę siebie we wszystkich barach, ustach nieznanych mi kobiet i miejscach, w które nie zawędrowałbym nigdy gdybyś była obok. Ponoć jak "kocha" to połyka, tylko czy ja chcę takiej "miłości"? Chcę Ciebie, gdziekolwiek teraz jesteś.
Mnie się to podoba. Być może dlatego, że sama przeżywałam takie 'coś' i wciąż pamiętam smak tego na sercu. Jakieś znamię pozostało, które wciąż przypomina, że taka miłość była... Żałuję tylko, że takie krótkie to opowiadanie. A może jednak Autor skusi się na więcej? Dobrze piszesz, więc fajnie byłoby poczytać ciąg dalszy. Pozdrawiam.