Menu
Gildia Pióra na Patronite

Drzwi - część II.

charlie.

Zapewne kilkoro z Was, czytelników, według komentarzy – chciałoby przeczytać kolejną część, a raczej poznać początek historii opowiadania „Drzwi”. Tak i postanowiłam, po 3 latach, napisać i opowiedzieć Wam jak to było z nimi – dziewczyną X i chłopakiem Y (we wcześniejszym opowiadaniu nie używałam imion więc w tym również nie będę).

***

Zacznijmy od początku.
A wszystko zaczęło się od piaskownicy, wspólnej babki z piasku i gołąbków z liści rośliny o nieznanej mi dotąd nazwie.
Nasze mamy znały się od czasów liceum i późniejszych studiów – tak się składa, że studiowały na innych uczelniach, lecz mieszkały w tym samym akademiku. Jak to się mówi? „Na studiach poznajesz przyjaciół na całe życie”? Tak też było i z nimi.
Były swoimi całkowitymi przeciwieństwami – moja mama szczupła, wysoka blondynka o szarych oczach, z pochodzenia czysta słowianka – Polka. Jego mama natomiast to dość niska brunetka o wręcz kruczoczarnych, kręconych włosach sięgających jej aż do bioder. A oczy – jak można się domyślić – koloru czarnej kawy. Pochodzenie? Rosja.
Moja mama – doroczna Miss Szkoły - miała stałego chłopaka odkąd tylko skończyła drugą klasę liceum, jej przyjaciółka natomiast nigdy nie miała szczęścia do miłości. Zawsze trafiała na drani, którzy zadawali się z nią tylko dlatego, że znali „tę blondynkę”. Albo po prostu chcieli wkręcić się w towarzystwo najpopularniejszych osób w szkole. Co tu dłużej ukrywać - moja mama wraz z Jego mamą do tego towarzystwa należały. Dlatego też, gdy będąc na trzecim roku studiów mama zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem (dziś - moim tatą), jej przyjaciółka pozazdrościła jej tego szczęścia i... do tej pory niewiadomo kto jest Jego ojcem. Owa przyjaciółka nigdy nie wyszła za mąż choć była zaręczona trzykrotnie, dlatego On nigdy nie miał prawdziwego ojca. I mimo iż nie okazywał chęci by takowego mieć, ja doskonale wiedziałam co czuł. Za bardzo go znałam. I za długo.
Ja urodziłam się 1 maja 1997 roku, on dokładnie miesiąc po mnie.
Tak się składa, że moja mama stała się tak nieodłącznym elementem życia Jego matki, że nasze rodziny zamieszkały na tym samym osiedlu. Dlatego można powiedzieć, że znam Go od kołyski.
Odkąd tylko nauczyłam się samodzielnie chodzić i siadać, On pojawiał się w moim życiu coraz częściej. Wspólne spędzanie czasu na zabawy w piaskownicy, a jak nie było pogody – w moim bądź w Jego pokoju, przy stosie zabawek, kredek, kartek, kolorowanek i miliarda nitek ściętego kolorowego papieru bądź bibuły. W tym czasie nasze matki oglądały smutne romansidła przy towarzystwie pucharków lodów i jednej bądź dwóch butelek wina. Mój tata był w tym czasie w pracy.
No cóż, chyba nie muszę mówić o tym, że jak w końcu nadszedł czas by pójść do szkoły to trafiliśmy do tej samej klasy? Nie, do tej samej ławki już nie. Mogło tak być, ale wtedy wolałam towarzystwo dziewczyn. Wiadomo, chłopaki w tym wieku są bee. I vice versa.
Wtedy nastał niewielki kryzys w naszej młodej znajomości. On powoli stawał się klasowym łobuzem, ja klasową kujonicą. Mimo iż zawsze wracaliśmy do domu tą samą drogą, to szliśmy od siebie w pewnej odległości. Byleby nikt z naszych nowych znajomych nie zauważył, że łączy nas coś więcej niż tylko szkolna znajomość.
Nieraz zdarzało się, że On jadł u nas obiad, bo Jego matka, jako że była samotną matką, musiała chodzić do pracy i to czasami na dwa etaty. Po obiedzie natomiast szliśmy do mojego pokoju, zamykaliśmy drzwi, siadaliśmy na łóżku, łapaliśmy się za dłonie i snuliśmy plany na temat naszej przyszłości. Ile będziemy mieć dzieci, jak duży będziemy mieć dom, jakiej marki samochód.
Nieraz spędzał u nas wieczory. Nieraz u nas spał.
I tak trwało to do mniej więcej ukończenia przez nas piętnastego roku życia.
Wtedy nastąpił mały przełom. Przyjaciółka mojej mamy zaczęła ufać bardziej swojemu synowi i zaczęła powierzać Mu zapasowy komplet kluczy od ich wspólnego mieszkania. Wtedy to ja zazwyczaj przychodziłam do Niego w odwiedziny. Jako, że tworzyliśmy dość udaną parę, od czasu do czasu zdarzał się buziak czy dwa. A wraz z dojrzewaniem naszych umysłów, dojrzewały też nasze ciała. Burza hormonów i takie tam.
Pierwszy raz wyznałam mu miłość w Jego szesnaste urodziny. Wyprawiał wtedy dość huczne przyjęcie, na które zaproszona była cała nasza klasa i kilkoro znajomych z osiedla. Odciągnęłam Go wtedy na bok i przy wręczaniu prezentu wymsknęło mi się o kilka słów za dużo. Jak można niechcący wyznać komuś miłość? Popatrzył się na mnie wtedy spokojnie, lecz nie dał rady ukryć błysku w oczach. Odłożył powoli niewielką paczuszkę na stół i objął mnie dość muskulaturnymi ramionami wokół talii. Poczułam, że się czerwienię. Następnie nachylił się nad moim uchem (był wyższy ode mnie o co najmniej piętnaście centymetrów) i wyszeptał:
- Kocham Ciebie nie od dziś. I coś mi się widaje, że zdawałaś sobie z tego sprawę już od dawna, hm? Moja pierwsza i jedyna miłości... – przy tych słowach czule odgarnął kosmyk moich blond włosów za ucho i niespodziewanie złożył pierwszy prawdziwy pocałunek na moich ustach.
Zapewne zadajecie sobie teraz pytanie: szesnastolatkowie i wielka miłość? Nie za wcześnie by mówić o tak poważnych rzeczach? I oczywiście mam uszykowaną odpowiedź na takie pytania. Nie, nigdy nie jest ani za wcześnie ani za późno na miłość. A taką prawdziwą, jedyną miłość poznaje się tylko jeden, jedyny raz w życiu. I nieważne, czy ma się wtedy pięć, dziesieć, piętnaście, trzydzieści lat.
Dorastaliśmy z dnia na dzień. Rośliśmy jak na drożdżach. Z małego chłopczyka wyrósł niezwykle przystojny brunet, o nieziemsko czarnych oczach, który swoim szerokim uśmiechem łobuza zawrócił niejednej dziewczynie w głowie. Wybitny sportowiec, z zasługami dla szkoły.
A ja? Wysoka, zgrabna blondynka, o długich nogach i proporcjonalnym biuście, z czerwonym paskiem na świadectwie po ukończeniu każdej klasy. Co do urody... nie mogę się wypowiedzieć na jej temat, bowiem nie byłoby to zbyt obiektywne. Kwestię mojego wyglądu zostawię waszej wyobraźni.
Nasz związek przetrwał wiele kłótni, ale także i wiele wspaniałych chwil uniesień. Nasi rodzice nie byli zaskoczeni takim potoczeniem się sprawy. Moja mama przyznała, że odkąd tylko On przyszedł na świat doskonale zdawała sobie sprawę, że połączy nas coś wspaniałego. Nawet jeśli miałaby być to tylko przyjaźń.
Pewnego dnia tuż przed moimi osiemnastymi urodzinami zostałam zaproszona do Jego domu. Pod nieobecność Jego matki. Czy domyślałam się, co się święci? Oczywiście. Która dziewczyna by się tego nie domyśliła? Ubrałam się dość elegancko, a mianowicie założyłam na siebie małą czarną, spięłam włosy w luźny kok i wychodząc z założenia, że On mieszka tylko dwa piętra nade mną, włożyłam na stopy czarne, wysokie szpilki. Nie miałam dużej wprawy w chodzeniu w takich butach dlatego zakładałam je tylko na specjalne okazje. Albo w przypadkach, gdzie odległość między punktem A a punktem B nie wynosiła więcej niż 300 metrów.
Zapukałam do Jego drzwi. Cisza na klatce schodowej spowodowała, że bicie swojego serca odbierałam jako dźwięk młota pneumatycznego. W końcu drzwi uchyliły się i wyjrzała zza nich połowa Jego twarzy. Posłałam mu lekko nerwowy uśmiech i oparłam się ramieniem o framugę drzwi. Po chwili otworzył je na ościerz i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, unosząc wysoko brwi ku górze.
- Czarna miniówa? Nieźle. – skwitował.
- I to mówi koleś wystrzelony w białą koszulę, muszkę i eleganckie spodnie?
Parsknął śmiechem i kiwnął głową, ustępując mi miejsca oraz ujmując moją dłoń w swoją.
- Masz rację. Madame... zapraszam. – a następnie wciągnął mnie do mieszkania i zamknął za mną drzwi.
Do mych nozdrzy momentalnie podpłynął kuszący zapach pieczonego mięsa i jakichś gotowanych warzyw.
- Pieczony kurczak... gotowana fasolka z bułką tartą... i... – poskrobałam palcem dolną wargę. - ... kalafior?
- Blisko. Brokuły. – objął mnie w talii i poprowadził do salonu, gdzie stół okryty był śnieżnobiałym obrusem, po środku jego powierzchni stała butelka nieotwartego wina, a po obydwu stronach stołu ustawione dwa kieliszki oraz dwa puste talerze wraz ze sztućcami. Odsunął moje krzesło bym mogła na nim usiąść i nim zniknął w kuchni złożył na mym czole czuły pocałunek.
Niestety nie pozwoliłam mu odejść za daleko od siebie. Użyłam całej swojej siły by przyciągnąć go do siebie i w mgnieniu oka już siedziałam mu okrakiem na kolanach nie zważając na fakt, że sukienka podwinęła mi się tak bardzo, że było widać moje koronkowe majtki. Wpiłam się namiętnie w jego rozchylone ze zdumienia wargi, a moje palce momentalnie znalazły się na guzikach jego koszuli. Jeden, drugi, trzeci... poły rozpiętej koszuli rozchyliły się na tyle bym mogła dojrzeć jego tors.
Moje usta wykrzywiły się w diabelskim uśmiechu, gdy jego usta powędrowały łapczywie na moją szyję.
- Do stołu podano.

***

Po tym incydencie, gdzie obydwoje straciliśmy ze sobą cnotę, nasze wspólne życie opierało się głównie na łóżku, trafialiśmy do niego co najmniej raz na dzień. Ten stan trwał prawie rok. Aż On nie stwierdził, że to już nie to, że nie czuje tego do mnie co kiedyś. Że Jego pierwsza miłość ulotniła się niczym parująca woda z powierzchni nagrzanego metalu.
Nie powiem żeby mnie to nie zabolało. No bo jakby miało mnie to nie zaboleć? Spędziłam z nim tyle lat, tyle cholernych lat wspomnień. A teraz co? Dowiaduję się tak nagle, że mu przeszło? Że to koniec? Fajnie było, a teraz spadaj? Nara?
Prawdziwym nożem wbitym w serce był fakt, że tydzień po tym jak ze mną zerwał, ktoś z moich znajomych widział Go z inną dziewczyną, pod budynkiem kina. Niska szatynka, z burzą loków na głowie. Trzymali się za ręce, uśmiechnięci. Dziewczyna stała z bukietem róż, trzymanym przez jej wolną dłoń.
Przepłakałam przez Niego kilka nocy, miesięcy. Rok. Zarwałam kilka przedmiotów, byłam zagrożona wyrzuceniem ze szkoły przez nagromadzone godziny nieobecne, a jak już pojawiałam się w szkole to zażarcie kłóciłam się z nauczycielami.
Unikałam Go, on unikał mnie. Chyba. Nie wiem jak to było z Jego strony. Gdy widziałam Go na korytarzu, uciekałam wzrokiem i chowałam się za najbliższym korytarzem. Chodziłam niczym żywy trup, niezgrabna, zgarbiona jak nigdy, powłuczając nogami. Gdy On dobrze bawił się ze swoją nową dziewczyną, ja zalewałam łzami kolejną poduszkę.
Co do mnie... No cóż, nigdy nie brakowało mi adoratorów, nigdy nie mogłam narzekać na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej. Był tylko jeden problem... nikt nie był NIM.
I to nie było tak, że nie próbowałam. Po Nim miałam kilku chłopaków. Natomiast z każdym z nich nie byłam dłużej niż miesiąc. Po prostu nie dawałam rady.
Dalej wierzę, że do siebie wrócimy. Że taka miłość trafia się raz na milion, raz na jedno życie. Że ja i On... jesteśmy dla siebie stworzeni. Chciałabym być Jego pierwszą i Jego ostatnią.
Chciałabym.

1184 wyświetlenia
19 tekstów
2 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!