Menu
Gildia Pióra na Patronite

Wyrwany

Art..

Art..

„Właśnie to lubię w zdjęciach – są dowodem na to, że kiedyś, choćby przez chwilę wszystko układało się po naszej myśli” – Uznał w duchu człowiek zamknięty w lochu. Lochu bez ścian, bez zimna, bez łańcuchów do wiązania. Lochu o piekło jedno, lub o dwa gorszym od grobowego dołu. Lochu uczuć, niesprawiedliwości, ludzkiej nienawiści spadającej jak siarczany deszcz na nagą ziemię; palący wszystko, co nie jest nim samym.

Pogięte zdjęcie, wytarte w rogu od zimnego palca, spoczywało w dłoni tego człowieka. Patrzył na nie, a łzy w jego oczach były pełne krwi. Pełne symbolu utraty, bólu, zbliżającego się końca brunatnoczerwonej kotary życia. Patrzył na rudawe włosy zmieniające się w białe pęknięcia papieru, wpatrywał się w spojrzenie blaknące od słońca i w usta, na których, jak go pamięć nie myliła, zostawił ostatni, malutki fragment swej duszy. Fotografia, kiedyś kolorowa, pełna życia, pełna radości, zamkniętej na przechowanie prostokątnej kartki, tonęła w kurzu kolejnych samotnych nocy. Piękna dziewczyna, młoda dziewczyna, pełna wdzięku i powabności, ujęta w objęcia kadru, uśmiechała się nagim szczęściem. Patrzyła na mężczyznę zamkniętego w lochu bez ścian, bez łańcuchów do wiązania i bez tego cholernego zimna. Zimna, które mogłoby być panaceum dla piekącej tęsknoty; oprawczyni czasu.
Mężczyzna stał sam. Samotny. Tak samotny, jak nikt przed nim i nikt za nim. Samotny. Opuszczony i zostawiony, nawet przez samą samotność. Od wewnątrz aż po brzegi lichej skóry, wypełniała go pustka. Od zewnątrz otulony bezuczuciową, lepką, a na dodatek mdłą masą rutyny istnienia. Próbował się wyrwać, próbował coś zmienić, chciał powstać na nowo. Jednak…dziewczyna, ta dziewczyna ze zdjęcia, wcale tego nie chciała. Dalej pełna radości, dalej ścierana z białego przezrocza, dalej zamieniająca swoje włosy w pęknięcia papieru. Ona stała się zdjęciem, odmieniła się, przeobraziła i ostatecznie utknęła w trzech długościach i czterech wysokościach kartki. Po niej pozostało ciało, chodzące gdzieś pośród świata, żyjące własnym bytem nie oglądało się wstecz. Nie umarła. Do tego było jeszcze daleko. Śmierć jest lekarstwem na receptę, a im bardziej jej pragniesz tym dłużej czekasz. Człowiek nie chciał czekać. Nie chciał patrzeć jak mu ją zabierają, jak zabierają jej rzeczy, potem uczucia a na końcu ciało, pełne utraconego życia. Nie chciał, ale musiał, taka była konieczność. Konieczność kary dla duszy niepragnącej zła.
Siarczany deszcz pachniał ostrym, naelektryzowanym kurzem. Kapał mu na głowę. Najpierw powoli, piekąc nieprzyjemnie zostawiał małe dziurki na skórze a potem nabierał rozpędu ulewnej nawałnicy. Smagał biczem drzewa i trawy, smagał jego samego. Deszcz palił wszystko, co nie było nim samym. Najpierw spalił konary, potem jego skórę, a potem wszystko, co nie było nim. Ale nie człowieka. Człowiek stał dalej, samotny i opuszczony. Skamieniał z rozpaczy, z niewyjaśnionej, bez osobowej rozpaczy bytu. Już nie mógł się ruszać, nie mógł oddychać, choć w sumie nawet tego nie chciał. Po prostu stał, patrząc na pogięte zdjęcie w swojej dłoni. Kamienny pomnik i białe zdjęcie pośród niczego, pośród całego i pełnego nic. Słońce prażyło to zdjęcie, kamienny palec osłaniał je od wiatru. A potem…potem spadła kropla. Jedna, jedyna, długa kropla z igły demona niebios. Spadła wprost na twarz dziewczyny, wprost na jej oczy, wprost na źrenice, wypalając dziurę w białej kartce papieru.

42 wyświetlenia
4 teksty
1 obserwujący
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!