Menu
Gildia Pióra na Patronite

WIDAWA

fyrfle

fyrfle

Widawa - rzeka mająca swoje źródła gdzieś na Wzgórzach Ostrzeszowskich, a kończąca swój bieg wpływając do Odry gdzieś w okolicach Wrocławia. Miała ona ogromny wpływ na moje lato, więc i czas wakacji przede wszystkim w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku i też w latach osiemdziesiątych. Lata jest trzy miesiące, a wakacji dwa, więc coś trzeba było z tym czasem robić, kiedy były momenty wolne od pracy w polu czy w lasach państwowych. Nie wiem za bardzo czemu, ale na kolonie nie jeździliśmy,choć były takie możliwości z gminy, szkoły czy z nadleśnictwa. Po prostu wydaje mi się, że w rodzinie robotniczo - chłopskiej nie było "klimatu" wypoczynku. Dzieci chyba raczej cały czas były potrzebne do prac polowych, leśnych,"na odrobek" i w niezliczonych pracach w gospodarstwie. Dlatego też rekreacją, relaksem i wypoczynkiem było spędzanie czasu w Widawie i nad Widawą.

Mieszkaliśmy w poniemieckiej osadzie leśnej z której polnymi drogami lub leśnymi ścieżkami do Widawy był jakiś kilometr. No więc pamiętam, że od maleńkości chodziliśmy w wakacje nad Widawę i nie w towarzystwie rodziców, tylko opiekowało się nami starsze rodzeństwo, bo rodzice zwyczajnie nie mieli czasu, żeby nami się zajmować. Szliśmy więc wesołą gromadą, bo z nami przeważnie też szły dzieci sąsiadów i wszyscyśmy się wzajem pilnowali, że nikt się nie utopił oraz nie stała się nikomu jakakolwiek inna krzywda - po prostu myślę, że w wieku 10 lat człowiek był już bardzo dorosły wtedy i bardzo odpowiedzialny - mądrze decydował o sobie i był odpowiedzialny za innych.

Jeszcze mała dygresja z tych wędrówek nad Widawę. Często skracaliśmy sobie drogę idąc przez pola będące w pewnym momencie już ścierniskiem i nie dałoby po nich się przejść nie kalecząc nóg, bo chodziliśmy wszyscy boso - nie żebyśmy nie mieli butów, ale po prostu tak byliśmy wolni i naturalni, więc kiedyś któreś z nas odkryło, że nogi się nie kaleczą na ściernisku wtedy kiedy po nim się szybko biegnie. No to biegliśmy co sił w nogach po tym ściernisku aż do łąki nad rzeką i faktycznie nogi się nam nie kaleczyły. Nomen omen, chodziło się wtedy w trampkach, tenisówkach i juniorkach i kosztowały grosze, a nie chodziło się w nich z konieczności, bo bardzo, ale to bardzo pociły się w nich nogi latem, że i stopi oraz buty w wewnątrz capiły niemiłosiernie, więc zakładało się je tylko gdy to było konieczne, a więc, gdy szło się między ludzi.

Na Widawie co kilkaset metrów były takie betonowe budowle - pewnie też poniemieckie, w które można było włożyć deski i spiętrzyć wodę, co też starsi kompani zabaw robili i mieliśmy niezłe możliwości do popływania, a za tymi mini tamami była woda mniejsza, gdzie taplała się i brodziła młodsza część leśnej zgrai. Wspaniale też było kiedy nadchodziły gwałtowne burze z wielkimi opadami, bo wtedy Widawa rozlewała się na pobliskie łąki i woda w tych rozlewiskach była taka cieplutka, że przychodziliśmy się w nich taplać przez kilka dni nim nie wyschły. Czasem szliśmy jeszcze kilometr w dół rzeki, gdzie pracownicy PGR poszerzyli znacznie koryto rzeki, żeby mogły do niej wchodzić i pić wodę wypasające się na łąkach dookoła Widawy krowy. Tam też wodę piętrzono na betonowym przepuście i w sumie był niezły naturalny basen, stanowiący centrum wypoczynkowe dla kilku wsi.

Część z nas kąpała się w wodzie i bawiła nad wodą, a część za pomocą specjalnie konstruowanych siatek lub podrywek kupionych w sklepie szła kłusować czyli łapać ryby. Te sieci, to robiło się w ten sposób, że wyszukiwało się w lesie gałęzi w kształcie Y i na taką gałąź montowało się siatkę rybacką kupioną w sklepie. Były one bardzo skuteczne. Jeden z nas stał w wodzie z siecią zanurzoną w nurcie wody, a dwóch szło brzegiem kilkadziesiąt metrów dalej i wchodziło potem do wody i czyniąc rejwach kijem i stopami w nurcie przy brzegu naganiało ryby do sieci. Przeważnie połowem były kiełbie, kozy - rzadziej piskorze, płotki, karasie czy okonie, a czasem trafiały się liny, karpie czy szczupaki.

To "rybołówstwo" na Widawie było też ważnym sposobem spędzania wakacyjnego czasu, bo kiedy nam się tylko zachciało tak zwanej "smażonki", to braliśmy sieci i szliśmy nałowić kiełbi, a czasem szliśmy na "grubszego zwierza". Znaliśmy Widawę jak kieszenie swoich spodni i wiedzieliśmy gdzie jakie ryby mają swoje żerowiska. Widawa dopływała do miejsca naszych zabaw dwoma odnogami, więc wiedzieliśmy, że w lewej jej odnodze znajdują się na zakrętach, a pod ogromnymi płaczącymi wierzbami spore zagłębienia, gdzie nurt wdzierał się bardzo w korzenie drzew i tam wyłowić można było spore okazy karpia, lina czy karasia.Woda tam była mętna i pełna korzeni, że trzeba było być bardzo ostrożnym, aby nie doszło do jakiegoś przykrego zdarzenia, ale nigdy przez moje tam 20 lat nie doszło. W drugiej nitce Widawy natomiast woda była bystrzejsza, a zarazem czysta i tam stadami często pływały pięknie i dumnie szczupaki. Były bardzo mądre i wpadały pomimo przemyślnych nagonek bardzo rzadko do sieci. Lubiłem nieraz siadać z kolegą na murku przepustu i patrzeć na nie jak majestatycznie w tą i z powrotem pływają w czystej i bardzo ciepłej wodzie. Niektórzy z nas obserwowali je, bo pod wpływem ciepła ostrożność ich przysypiała i wygrzewały się tuż pod powierzchnią nurtu, w miejscu ustronnym, a oni wtedy podbierali je na tak zwane oko, a więc pętle wykonaną z miedzianego czy aluminiowego drutu. Jeszcze inni robili z gwoździ tak zwane ostki i osadzali je na sztylisku, najczęściej leszczynowym, w formie trójzębu i tak też skutecznie polowali na szczupaki czy też zdarzało się karpie.

Jak wspomniałem Widawa wylewała. Wtedy tworzyły się tak zwane cofki i woda wpływała do licznych rowów melioracyjnych, które w tamtych czasach były utrzymane perfekcyjnie. Wraz z cofkami do rowów wpływały ryby, które potem spotykaliśmy pasąc krowy oddalone od Widawy często ze dwa kilometry. Że rybołówstwo było wciągającym sposobem na życie w wakacje, to stanowiło ono naprawdę sporą część naszego wypoczynku.

Widawa miała swoje ponure momenty, ale to za sprawą ludzi, bo kąpiąc się w jej ówczesnych nurtach często zaplątywaliśmy się w torby czy worki po nawozach i nie zawsze pustych, bo przeważnie były w nich mioty kociąt czy szczeniąt. Czasem też napierało na nas stado martwych wieprzków, wyrzuconych zaraz po urodzeniu do Widawy. Oczywiście były też plastikowe butelki po pestycydach czy olejach oraz wszelkie przedmioty z gospodarstw domowych i choćby gabinetów dentystycznych. Pewnego razu po kąpieli w Widawie dostałem owrzodzenia całego ciała. Wyskoczyło mi na skórze prawdziwych kilkanaście i bardzo bolesnych wrzodów, ale w sumie było nad i w Widawie naprawdę wesoło i czas wolny spędzało się wspaniale.

Na koniec jeszcze jedno wspomnienie z tamtych lat. Paśliśmy krowy i często zapuszczaliśmy się z nimi "kłusując" na pegieerowskich łąkach nad Widawą. Nie musieliśmy, ale ich pasterzem ich krów co roku był pan Roman - samotnik i oryginał, który przyjeżdżał co roku paść krowy aż z Beskidów. Pamiętam, że bardzo lubiliśmy go, a on nas. Mówił, że porozmawia z brygadzistą, aby nie ścigali nas za wypas na państwowym. Chciał abyśmy byli z nim, aby po prostu nie być na tych łąkach samotnym. Ale nie dało się, bo potem krowy nam uciekały do stad państwowych, gdy pan Roman wypasał je nawet daleko od nich, więc masa zachodu było potem, aby je odłączyć od stada i przyprowadzić z powrotem do śródleśnej obory. Na szczęście łatwo je było znaleźć wśród setek krów, bo tamte były kolczykowane i za naszymi postępowały krok w krok wierne im jak ludziom psy...owce.

Mirosław 03.07.2018r.

297 716 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!