Ta sama łąka pachnąca chabrami, rumiankami i dziurawcem. Wysokie kłosy kwitnących traw znów szumią mi wysoko ponad głową. Biegnę beztroską niecierpliwością bosych stópek przedzierających się chciwie przez szumiącą puszczę traw. Jeszcze tylko trzy duże susy i stanę na pagórku, a stamtąd będzie już widać dom.
Dom… jedna sylaba, trzy literki d o m, wyraz pachnący barszczem i naleśnikami z jagodami, szeleszczący długimi spódnicami babci i suchymi jak pergamin, szorstkimi, dużymi rękami dziadka, w których kryją się wszystkie zagadki przedwojennego świata. Na werandzie krzesełko, na którym wypłowiały koc czeka cierpliwie na leniwe łapy kota, który wyleguje się na nim często pod nieobecność gospodarza. Kilka kroków dalej głęboka studnia, w której mieszka straszny Topielec, zagląda się czasem do niego, wołając swoje imię, pod nieuwagę dorosłych. Za studnią wysoka grusza, pod którą roi się od pszczół zwabionych zapachem słodkich, soczystych owoców. Dalej jest już tylko stary metalowy krzyż na kamiennym fundamencie i rabatka z drobnymi różowymi różami, pachnącymi zupełnie tak, jak świąteczna sukienka mamy. Tuż za nimi rów dzielący dom od reszty świata… Tam wybiega się wypatrując, czy rodzice już wracają.
Ale tego wszystkiego nie można zobaczyć z pagórka pod lasem. To tylko migawka slajdów pojawiająca się pod powiekami pod wpływem ciepłej fali płynącej od mózgu do serca, kalejdoskop kolorowych szkiełek przeszłości wywołany magią tych trzech literek.
Leżę w chłodnej pościeli, pod powiekami nie ma już ani jednej iskry snu, a jednak nie budzę się. Czuję jakbym znalazła się tu przez przypadek, a jednak znam każdy milimetr kwadratowy tego pomieszczenia. Nie muszę otwierać oczu, by zobaczyć nad głową wielkie czarne esy floresy wykute w ozdobnej ramie łóżka, ten sam motyw pojawia się na świecznikach stojących jak gwardia królewska po prawej i lewej stronie, a w nich wiecznie dopalające się ogarki świec. Tak ogarki, zamiast nowych, wysmukłych woskowych świec. Tutaj zawsze paliły się świece, stąd specyficzny zapach stopionego wosku i wypalonego knota, typowy dla kościelnych krucht. Odpędzają z nad głowy ciemne myśli. W mroku zawsze czaiło się coś potwornie złego, co zatrzymywało bicie serca, ściskając za gardło grubym i krótkim powrozem lęku. Dlatego przy łóżku musi nieustannie być coś, co przełamie taflę ciemności przytłaczającą powieki jak marmurowa płyta nagrobka. Ale jak będzie teraz? Czyja dłoń zapali iskrę w tunelu ciemności? Czy jest taka dłoń? Ta myśl napawa lękiem, znów z trudem próbuję nabrać powietrza w płuca, ale myślenie zbyt wiele zabiera mi energii, bym mogła się skupić na tej prostej na pozór czynności. Oddychaj, oddychaj do cholery! Przeraźliwy krzyk, pisk w uszach jak przy wjeżdżaniu windą na 414 piętro drapacza chmur, i cisza… Spadam w ciemność, nie czuję nic, tylko ta niesamowita lekkość, jestem piórkiem, choć lepiej byłoby mi być kamieniem, wtedy spadanie trwałoby o wiele krócej. W końcu jest! Mała iskierka w ciemności, światełko w tunelu, i gwałtowne szarpnięcie, jak przy nagłym hamowaniu auta jadącego z ogromną prędkością i już jestem na miejscu. Ta sama łąka, ten sam zapach traw…