Menu
Gildia Pióra na Patronite

Tonący w (Bez)Nadziei Cz II (Ostatnia)

PetroBlues

PetroBlues

Słońce powoli chowało się za lasem. Siedziałem na werandzie, wpatrując się w żonę zatopioną w lekturze książki. Na jej kolanach usnęła nasza kilkuletnia córeczka. Pociągnąłem łyk herbaty. Ciepło napoju powoli wypełniło moje wnętrze. Byłem szczęśliwy. Wyciągnąłem rękę, by pogłaskać małą po główce, ale jakaś niewidzialna siła sprawiała, że nie byłem w stanie jej dotknąć. Widziałem ją, widziałem żonę, ale nie czułem ich ciepła, ani zapachu. Coś zaczęło mnie odciągać, spadłem z fotela i zacząłem się oddalać. Byłem co raz dalej i dalej, straciłem z oczu dwie ukochane osoby, a potem cały dom. Wszystko uciekło w dal.

***

- Obudź się! Wstawaj! – Żołnierz wydzierał się, łomocząc pałką w kraty mojej celi. Roztarłem dłońmi twarz i ogarnął mnie nagły, silny żal, że to co widziałem przed chwilą, było tylko snem. Wstałem i posłusznie, choć bez entuzjazmu wypełniłem wszystkie polecenia strażnika. Odkąd major zaszachował mnie paralizatorem wszczepionym w mój kark, starałem się przynajmniej udawać posłuszeństwo. Jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie jeszcze przed próbą samobójczą była fotografia spoczywająca w mojej kieszeni. Paradoksalnie od momentu, w którym niemalże odebrano mi wolną wolę zapragnąłem przeżyć to piekło i wrócić do rodziny. Pragnąłem zagrać im wszystkim, a w szczególności dowódcy, na nosie. Jak na razie jednak na pragnieniu się kończyło. Nie miałem żadnego nawet najmniejszego pomysłu jak wybrnąć z tej sytuacji. Wyrwać to ścierwo z ciała? Ryzyko paraliżu jest bardziej niż pewne. Wolę już być marionetką niż glonem. Krata szczęknęła, wszedł jeden ze strażników i postawił na stoliku miskę chudej zupy, a obok na małym talerzyku, dwie kromki chleba i dwa plasterki żółtego, uschniętego sera. Minął drugi miesiąc odkąd wyszedłem ze szpitala, a oni konsekwentnie nie dają mi ani kawałeczka mięsa. Kolejna rzecz, której kompletnie nie rozumiem. Chcą bym żył, słuchał ich najgłupszych rozkazów, dają nawet czasem jakąś usianą propagandą lekturę do poczytania, a nie mogą dać choćby jednego plasterka mięsa? Co raz częściej czułem się jak szczur w laboratorium. Miałem wrażenie, że testują na mnie tylko sobie znane teorie. Jak dotąd, nie potrafiłem jednak pojąć sensu ich działań. Majora widywałem dwa razy w tygodniu. Wypytywał o moją służbę, zasługi, przebieg bitwy z mojej perspektywy. Odpowiadałem sucho i jak najbardziej zdawkowo, ale zgodnie z prawdą. Nie pytał jednak o żadne założenia taktycznie, tajemnice państwowe, plany, o nic istotnego politycznie i militarnie. Kompletnie nie rozumiałem po co mu tak szczegółowy opis mojej kariery wojskowej. Wypytywał o różne drobiazgi i wsłuchiwał się w moje odpowiedzi z wielkim zaciekawieniem, tak jakby to były niesamowicie istotne sprawy, a przecież poznanie mojej osoby nie dawało mu zupełnie nic. Krata znowu szczęknęła, weszło dwoje klawiszy. Jeden obwieścił mi, że pora już na codzienny spacer po deptaku dla więźniów. Założyłem trzewiki, w które mnie wyposażyli i udałem się „pod opieką” strażników na zewnątrz. Na spacerach rozmyślałem zwykle o kolejnej dziwnej rzeczy. Nigdy nie widziałem żadnego innego więźnia. To, że jestem jedynym żołnierzem z mojego oddziału który przeżył bitwę nie zmienia faktu, że to duży obóz karny. Więźniów musi być więcej. Byli przecież inni chorzy w szpitalu. Nie widziałem żadnego i nie mogłem z żadnym porozmawiać, ale to nie możliwe, że wszyscy oni byli żołnierzami wroga. Z drugiej strony sam już nie byłem pewien, co jest możliwe, a co nie. Pewnie snułbym się po tym obozie tygodniami. Ciągłe nieporozumienia i sprzeczności powoli doprowadziłby mnie do powolnej utraty zmysłów. Jednak krótka chwila i jedno zdarzenie sprawiło, że wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Spacerowałem po deptaku już dobrą godzinę. Strażnicy leniwie podążali za mną. Zatrzymałem się na chwilę i sięgnąłem do kieszeni, by wydobyć z niej zdjęcie moich dwóch ukochanych kobiet. Nim jednak zdołałem je wyciągnąć, strażnicy wycelowali we mnie swoje karabiny.
- Spokojnie. Chcę tylko spojrzeć na zdjęcie mojej rodziny. – Powiedziałem, powoli akcentując każde słowo. Nie opuścili jednak broni.
- Wyciągnij je powoli i pokaż. – Warknął jeden z nich. Wyciągnąłem fotografię i pokazałem tak, by mogli się przyjrzeć. Wpatrywali się chwilę, po czym opuścili lufy. Jeden zaczął się śmiać jak wariat. Szepnął coś koledze na ucho, po czym nagle wyciągnął mały pistolet zza paska i wystrzelił trafiając w sam środek zdjęcia, które rozpadło się na drobne kawałki. Coś we mnie pękło. To była jedyna ważna dla mnie rzecz, której jeszcze mi nie odebrali. Padłem na kolana, a oczy zaszkliły mi się od łez. Klawisze śmiali się w głos. W końcu ten z pistoletem podszedł do mnie, wciąż zanosząc się śmiechem. Zadziałałem instynktownie. Sypnąłem mu garść pisaku w twarz i zbiłem go z nóg. Uderzeniem w twarz pozbawiłem go chwilowo przytomności. Nim drugi zdążył zareagować trzymałem już pistolet jego kompana w ręku. Wystrzeliłem. Trafiłem go prosto w szyję. Padł na ziemię, wydał z siebie głuchy charkot i wstrząsnęły nim drgawki. Drugi zaczął już powoli dochodzić do siebie. Zerwałem się więc z nóg i niewiele myśląc zacząłem biec w stronę bramy. Po paru krokach wstrząsnęło mną potężnie. Padłem na kolana i kątem oka dostrzegłem majora z pilotem w dłoni, a trochę bliżej kilku strażników gnających w moją stronę.
- Nie zabijać! – Ryknął dowódca. Wstałem, wycelowałem pistolet i poczułem kolejny wstrząs, który sprawił jednak, że moja dłoń mimowolnie zacisnęła się na broni i oddałem strzał. Jeden ze strażników padł z dziurą w czaszce. Kolejnego strzału już nie oddałem, bo kolejny strażnik dobiegł do mnie i zdzielił mnie potężnie kolbą karabinu w twarz. Padłem oszołomiony na kolana i momentalnie poczułem kolejne uderzenie. Tym razem w kark. Poczułem rozrywające pieczenie i usłyszałem gdzieś wewnątrz siebie dziwne skwierczenie. Strażnik spróbował złapać mnie za rękę, ale ku mojemu zdziwieniu odrzuciło go na kilka metrów i wyrwało mu z rąk karabin. Podniosłem głowę i zobaczyłem w oddali majora dziko klikającego w pilot. Nie czułem jednak uderzeń prądu. Gdy dotarło do mnie co się stało, mój organizm został zalany potężną falą adrenaliny. Chwyciłem upuszczony prze wroga karabin i puściłem serię na oślep. Ktoś dostał w nogę, ktoś w brzuch, ale nie dbałem o to. Puściłem się biegiem ile tylko sił w nogach w stronę bramy. Czułem narastający ból w łydce, która wciąż mi dokuczała, ale emocje pozwalały mi go zignorować. Z jednej strony gonił mnie major z połową swojego wojska, z drugiej biegli na mnie strażnicy bramy. Puściłem kolejną serię za siebie, po czym wystrzeliłem w stronę strażników. Jeden padł, ale zdążył trafić mnie w ramię. Wstrząsnęło mną potężnie, ale nie upadłem. Biegłem dalej. Kolejny strzał i drugi strażnik unieszkodliwiony. Dopadłem do drzwi stróżówki, rozejrzałem się, dostrzegłem po kilku sekundach wajchę. Bez zastanowienia przesunąłem ją i usłyszałem chrobot otwierającej się bramy. Dobiegł mnie odgłos zbliżających się biegiem żołnierzy wroga i wrzask majora: „Zmasakrujcie go, ale weźcie żywcem! Pod żadnym pozorem nie zabijać!” Wypadłem przez tylne drzwi stróżówki i rzuciłem się w stronę bramy. Wolność była blisko, co raz bliżej, jeszcze kilka kroków. Usłyszałem wystrzał i poczułem natychmiast silne szarpnięcie i ostry ból. Dostałem w łopatkę. Biegłem jednak ostatkiem sił dalej. Minąłem bramę i rzuciłem się w las. Nie mogłem biec ścieżką. Zbyt łatwo by mnie dopadli. Biegłem przed siebie biczowany gałęziami i liśćmi roślin. Przypomniały mi się nagle słowa majora o dzikich zwierzętach grasujących poza obozem. Zdałem sobie też sprawę, że nadal nie mam pojęcia gdzie jestem. Biegłem bez ustanku na oślep przed siebie. Po kilku minutach ucichły głosy pogoni. W zasadzie odkąd wbiegłem do lasu nie widziałem już żadnego z wrogów. Czyżby to miejsce naprawdę było aż tak straszne, że uzbrojeni żołnierze bali się pobiec za mną. Zwolniłem, ale wciąż szybkim marszem parłem przed siebie, co chwile nerwowo się oglądając i ciężko dysząc. Krwawiłem z ramienia i z łopatki po drugiej stronie tułowia. Zauważyłem, że oberwałem również w tą nieszczęsną łydkę. To dlatego tak nagle, znów zaczęła mnie boleć. Zrobiło mi się słabo. Straciłem chyba zbyt dużo krwi. Zatrzymałem się opierając się o drzewo. Przed oczami miałem mroczki. Osunąłem się na kolana i zwymiotowałem. Spróbowałem wstać ale pociemniało mi całkowicie w oczach. Upadłem na twarz i odpłynąłem.

***

Otworzyłem oczy i zobaczyłem płomienie wesoło strzelające w kominku. Powoli się rozejrzałem i zorientowałem się, że jestem w niewielkiej chacie. Leżałem na dość prymitywnym, słomianym legowisku, przykryty szmatą nieco przypominającą rozcięty worek na ziemniaki. Byłem nagi, a moje rany były pomazane dziwną, żółtawą breją. Nagle do chaty wszedł starszy, bardzo szczupły mężczyzna. Z wyglądu i koloru skóry wywnioskowałem, że prawdopodobnie jest Indianinem. Spojrzał na mnie i szeroko się uśmiechnął.
- Obudziłeś się wreszcie. – Powiedział. – Już myślałem, że dokonasz żywota w tej malignie.
- Kim jesteś? – Zapytałem.
- W zasadzie nikim. Żyję tu sobie spokojnie, choć miejsca tego spokojnym nazwać nie można.
- Co to za miejsce? Jaki kraj? – Dopytywałem się.
- Kraj? Nigdy nie byłem poza lasem. Ojca zjadła pantera wiele lat temu, a matka zmarła przy porodzie. Byłem jedynakiem, więc zostałem sam. Nie znam nazw. Znam tylko to jedno miejsce.
Kolejny raz nic z tego nie rozumiałem. Najpierw obóz, w którym robią ze mną skrajnie nielogiczne rzeczy. Teraz ten starzec samotnie żyjący w dziczy. Nagle dziwne uczucie pojawiło się w moim żołądku. Coś pomiędzy lękiem, a goryczą. Byłem w niewoli, a rozumiałem wszystkich, mimo iż to zupełnie inny kraj. Teraz gadam z Indianinem, który nigdy nie był poza tym miejscem, a włada moim językiem. Uciekłem ciężko ranny całemu uzbrojonemu zastępowi, zadając mu w dodatku straty będąc w pojedynkę. Rany goją mi się mimo wszystko niespotykanie szybko. Przebiegłem kawał drogi z przestrzelonym ramieniem, łopatką i łydką. Złapałem się za głowę i wrzasnąłem, mocno zaciskając oczy. Już wszystko było dla mnie jasne.

***

Stałem w białej piżamie pośrodku pokoju bez klamek. Dyszałem mocno. Rozdzierała mnie wściekłość i gorycz. To wszystko był omam. Kolejny omam. Od roku przebywam na oddziale zamkniętym i wciąż to wszystko wraca. Wojna, twarze ludzi, którzy nie wrócili. Łzy ich bliskich, gdy przekazywałem im wiadomość o śmierci męża, brata, syna, chłopaka, zięcia. Wszystkie listy przekazałem osobiście. Obiecałem to sobie, gdy wracałem do kraju i obietnicy dotrzymałem. A później jeszcze… Na samą myśl o tym co się stało zalałem się łzami. Wciąż stawały mi przed oczami dwa zakrwawione ciała. Jedno dość młodej kobiety, drugie kilkuletniej dziewczynki. Było wtedy lato. Minęło kilka miesięcy odkąd wróciłem. W nocy wpadłem w szał. Miałem napad omamów. Zarżnąłem żonę, a potem córkę. Gdy odzyskałem świadomość i pojąłem co zrobiłem, usiłowałem odebrać sobie życie. Wybiegłem w szale rozpaczy na ulicę i rzuciłem się pod samochód. Przeżyłem. Przed sądem przyznałem się do wszystkiego i błagałem o karę śmierci. Cholerny prawnik z urzędu uparł się jednak, że w chwili czynu nie byłem poczytalny i nie wiedziałem co robię. W ten sposób trafiłem tutaj. Znałem wcześniej wielu żołnierzy, którzy po powrocie nie byli wstanie sobie poradzić. Albo ginęli z własnej ręki, albo lądowali w wariatkowie, jak ja, z mniej lub bardziej złożonych powodów. Nie sądziłem nigdy jednak, że kiedyś skończę tak samo. Nie dopuszczałem do siebie nawet takiej myśli. Wszyscy zawsze mówili, że jestem silny psychicznie, że dobrze sobie z tym wszystkim radzę. Ci wszyscy jednak nie mieli pojęcia co przeszedłem, co przeszli i wciąż przechodzi wielu żołnierzy. Oni nie byli na wojnie, nie widzieli tego wszystkiego, nie trzymali na rękach umierających przyjaciół. Tam nie da się być silnym psychicznie. Stamtąd każdy wraca inny i już nigdy nie jest jaki był wcześniej. Nagle gorzko rozbawiło mnie, jak mało różni się moja realna sytuacja, od tej z ostatniego omamu. Tak naprawdę nie żyję, ale nie jestem też martwy. Jestem sam w dziczy własnego umysłu zniszczonego wojną. Duszę rozdziera mi krzyk rozpaczy na myśl o utraconej rodzinie. Nigdy nie będę wolny. Nigdy nie dojdę do siebie. Nigdy już nie będę człowiekiem.

48 093 wyświetlenia
592 teksty
92 obserwujących
  • kuloodporna

    9 March 2021, 01:41

    Twoje opowiadania czyta się jednym tchem i chce się więcej i więcej....................................................................................

    • PetroBlues

      9 March 2021, 22:19

      Dziękuję, to naprawdę miłe że komuś się chce grzebać w takich starociach :)

  • PetroBlues

    18 July 2014, 15:03

    Znam;] Uwielbiam Sabaton:)

  • PetroBlues

    16 July 2014, 15:05

    Jak na razie z weną ok:) Jak dobrze pójdzie za jakiś czas wrzucę kolejne:) Buźki dla Papuśki:D

  • Papużka

    16 July 2014, 11:56

    Jak dla mnie super. Czyta się bardzo dobrze, wciąga tak jak powinno.
    Tematyka i zakończenie... genialne. Daje do myślenia. Piotrek więcej takiej weny ci życzę.
    Pozdrowienia.

  • PetroBlues

    16 July 2014, 10:37

    Cieszy mnie, że przebrnąłeś:) Dobrego dnia:)

  • .Rodia

    15 July 2014, 20:08

    Nawet calkiem calkiem
    Udalo mi sie przeczytac cale a malo tu takich opowiadan ktore bym zmogl

    W tym opisie wieziennym prezentowanym przez bohatera zabraklo mi troche szalenstwa , a poza tym ok