Menu
Gildia Pióra na Patronite

Tekst o dwojgu bez wartości

t6mek

t6mek

Pokoje typowych abstynentów. Nie chciałbym nadużywać tego słowa… Szczególnie, że pora roku. Szczególnie, że ten etap tej pory roku zachęca do nadużywania tego słowa. Pokoje typowych abstynentów – szara kamienica.

- Zapadła klamka – stwierdził, gdy wchodzili na całkiem przesiąknięte ironią salony.

Szara kamienica wydawała się być statkiem, okrętem przycumowanym do ulicy Tego Pułkownika.

- Pułkowniku! Giniemy!

- Ja nie zginę!

Nie zginął zatem i żył, i płynął przez zielono-brązowe wichry czasu. Przez niziny Wielińskie i przez ten przymrozek zim Syberyjskich. Żył i płynął...

A oni dwieście prawie lat później wchodzili do tego żałosnego okrętu i mieli jedną wspaniałą myśl. Jedno pragnienie wielkie, by zaprzestać tego rejsu.

Ciemność skrywała ich twarze. Dlatego nie opiszę ich wyglądu. Mogli mieć równie dobrze po trzydzieści lat. Mogli też mieć po osiemnaście i stać na rozwidleniu jednej ze swoich szarych dróg. On miał dziwny głos, miękki. Kłopoty miał z mówieniem, a i tak mówił za dużo. Ona nie mówiła nic. Ona słuchała. Jedynym jej słowem był wdech, bo powietrze wydychała bezgłośnie, zupełnie, jak gdyby wydychała Ciszę. Nie taką zwyczajną ciszę. Nie taki zwyczajny brak dźwięku, a Ciszę wszechpanującą – obejmującą pokój swym ponurym blaskiem, który zabija i światło, i dźwięk. Co chwila ta Cisza wpływała na słowa, tego, który mówił. Tego, którego imienia nigdy nie poznałem i którego imienia nigdy nie chcę poznać. On mówił:

- Słyszysz dźwięk kroków? Słyszysz dźwięki kroków? Oni idą! Idą po schodach w górę. Szurają stopami. Szurają stopami! Słyszysz? Jak nas znajdują? Jak krzyczą? A słysz, ja on biegnie? Słyszysz tego, który żyć już nie chce? Słyszysz jego płakanie ciche, jego bieg cichy? Jakie ma piękne oczy. Znasz tego boga, który mu w te oczy nalał obłędu? W jego piękne oczy. Niebieskie. Szklące się! On przed chwilą jeszcze szedł. Po kolejowym trakcie. Kroki jego pewne po kamykach wybrzmiewały głośno! Krzyczał wręcz: zginę. Trakt ten kolejowy rzadko uczęszczany. Noc była głośna. Letnia. Szczekały psy na gwiazdy. Wyły do księżyca wilki w klatkach pozamykane. I wył także ten wilk, który szedł za nim. Za tym, który żyć już nie chciał, a chciał umrzeć. Szara jego sierść, wychudły cień. Ja wlokę cień i cień wlecze mnie. Ciemność letnia ich skrywała, jak nas.

Pocałował ją w usta i kontynuował.

- Ciemność straszliwa go skrywała. Z tej ciemności narodziło się światło. Pociąg nadjeżdżał. Powoli toczył się wprost na niego. Widział jeszcze dwa małe światełka w oddali, które miały los jego złapać za szyję i udusić. Miały te dwa światełka jego ciało na torach rozsmarować krwią i wnętrznościami. Nie wiem co mógł myśleć. Ale maszynista pociągu już zaczął bić w dzwony na alarm. Trąbił głośno. U mnie w domu zapewne było słychać, ale ja nie słyszałem. Maszynista nie hamował, bo nie zawsze człowiek na torach, to ten, który już nie chce żyć. Czasami, to wędrowiec po prostu, który torami chodzi, bo lubi, bo mu wygodniej. Tym razem wędrowiec nie był wędrowcem, a maszynista nie hamował. Co mógł myśleć ten, który nie chciał żyć?

- Może to co my?

- Chyba nie, bo on kochał bez zwrotu do adresata i przez tą miłość pędził na ust metaliczną parę pociągu.

- Idiota.

- To prawda…

- I zginał? To znaczy zabił się?

- Nie. Zszedł w ostatniej chwili z traktu. Pociąg wyminął go powoli. Maszynista przez okno krzyczał: życie ci nie miłe? Zabić się chcesz? Jak chcesz, to się powieś.

- Też mu powiedział.

Powiedział mu tak. Zimno było już w szarej wypełnionej ciemnością kamienicy. Godzina dochodziła północna. Godzina duchowa. Godzina duszna. Przejście między światami się otwierało na chwilę. Przejście między dniem wczorajszym – całkiem utraconym, a dniem nadchodzącym, który zostanie przez nas stracony. Swoje zmarznięte place przesuwał dzień po nocnej szyi. Po dłoniach ginął. Na usta się kładł. Dwunasta wybijała ciemność…

Jedynie jeden pokój szarej kamienicy tonął w świetle ulicznych latarni. Pomarańcz święty go zalewał. Pomarańcz powiedzieć mógłbym odświętny. Nie dla mnie odświętny, a dla nich, którzy kiedyś zanurzyli się pocałunkiem w świetle pomarańczowych latarni.

- Zamknąć by to koło? W tamtym świetle je rozpuścić?

- Nie chcę wychodzić. Klamka zapadła.

- Długo o tym myślałem. Bardzo długo.

- To dobrze. Spałeś dziś nocą?

- Spałem.

Podniósł się z kanapy na której obydwoje siedzieli. Na której obydwoje tonęli w absolutnej ciemności i udał się w stronę pomarańczowego światła. Zatrzymał się na granicy. W miejscu, gdzie sodowy blask opadał mu na buty.

- Nalać trzeba wody – stwierdził.

- Tak.

Wstała i przetoczyła wodę z bojlera do wanny, tak jak przetacza się krew –cieniutkim wężykiem.

O trzeciej w nocy się dokonało. Klamka zapadła.

1919 wyświetleń
16 tekstów
2 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!