Menu
Gildia Pióra na Patronite

Mit opowiedziany na nowo

Szecherezada

Szecherezada

Orfeusz najbardziej na świecie kochał muzykę i swoją żonę Eurydykę. Miłował ją tak bardzo jak tylko człowiek potrafi, z całkowitym oddaniem ciała i duszy. Całą potęgę tego uczucia przelewał w muzykę tak piękną, że najbardziej zatwardziali cynicy, zaczynali wierzyć w miłość. A musicie wiedzieć, że w XXII wieku takich ludzi było bardzo wielu. Świat był zepsuty, przeżarty złem, chciwością i brutalnością. Jednak Orfeusza kochali wszyscy. Jak nie kochać człowieka, którego dotyk palców na strunach lutni potrafi odnaleźć w zeszpeconych duszach światło? I dlatego był on nietykalny.

Tego dnia muzyk gościł u szefa gangu rządzącego o Chicago. Był to postawny, zawsze otoczony błękitnawym dymem z cygara mężczyzna, który dzierżył w ręce realną władzę nad miastem. Poruszony grą Orfeusza podziękował mu ze łzami w oczach z koncert i oficjalnie obiecał wieczny azyl jemu i jego cudownej małżonce. Ten w podzięce zagrał jeszcze jedną pieśń, po czym pospiesznie wyszedł z olbrzymiej willi. Mimo stosunkowo krótkiej rozłąki, jego serce już rwało się do swojej właścicielki. Niebawem miał się przekonać, że tyle czasu wystarczy by urzeczywistniły się najgorsze koszmary.
Orfeusz wpadł jak burza do domu z rozległy ogrodem, w którym obecnie mieszkał z Eurydyką. Zastał jedynie ciszę. Coś niemal ogłuszająco w tej pustce szeptało, że coś jest nie tak. Przebiegł przez wszystkie pokoje, sprawdził w każdej kryjówce nim otworzył drzwi na ogród. Wziął głęboki oddech i sięgnął po swój instrument. Jego palce poczęły tańczyć na strunach wydobywając tęskną silnie, wręcz fizycznie, przyzywającą melodię. Orfeusz widział, że jeśli jego ukochana jest w pobliżu to usłyszy jego wołanie. Po dziesięciu minutach wiedział, że jej nie ma. Przerażenie zasiało się w jego sercu. Wyszedł na ulicę chwytając się myśli, że wyszła na spacer. Poszedł szlakiem, który, wiedział to, ona by wybrała – najpiękniejszymi ulicami i zakątkami. Eurydyka kochała piękno, w każdej formie.
Niebawem usłyszał z głębi miasta przytłumione hałasy. Przyspieszył kroku i wnet czułym uchem wychwycił dźwięki. To były krzyki, krzyki pełne bólu i przerażenia. A nad nimi jak mgła unosiły się wściekłe okrzyki i wystrzały z broni palnej. Kolejne stracie pomniejszych gangów lub handlarzy narkotyków. To, że było to dość powszechne wydarzenie bynajmniej nie uspokoiło Orfeusza. Wręcz odwrotnie; zaczął biec, biec tak szybko jak nigdy nie biegł, jak nie wiedział nawet, że potrafi. Szept w nim przerodził się w krzyk.
Gdy Orfeusz znalazł się wreszcie na placyku poraziło go piękno i brzydota tego miejsca. Ze ścian i okien domów, otaczających okrągły bruk, spływały naręcza kwiatów rozciągające się do wewnątrz gdzie stała staromodna studnia. Róże, lilie, fiołki, delikatne kwiaty hibiskusa i konwalii pokrywały cały plac. A ich filigranowe płatki pokrywała krew.
Trupów było pięć. Jeden z nich był cały w czarnej skórze, z jedwabną przepaską na czole. Pozostała czwórka odziana była różnorodnie; w liche lny i szmaty, a tu i ówdzie drogie skóry czy futra. Ludzie dotąd pochowani w swoich domostwach zaczęli wylęgać jak sępy na żer. Niemal sparaliżowany Orfeusz chwycił jednego, że świadków i rwącym głosem spytał, czy widział piękną złotowłosa dziewczynę w białej sukience. Biedak patrzył na niego otępiały, ale po chwili wydukał:
- Widziałem…nimfę…jak ze snu. Myślałem…myślałem, że to duch, była taka piękna… a wtedy ona…ona…
Mężczyzna zaczął spazmatycznie łkać. Zasłonił twarz drżącymi brudnymi rękoma. Przerażony Orfeusz potrzasnął ni gwałtownie.
- Ona…zobaczyła strzelaninę. Zaczęła krzyczeć…żeby przestali! Ale on nie słuchali… była taka nierealna, jak nimfa…pośród kwiatów… Ona…wbiegła pomiędzy walczących.
Orfeusz krzyknął. Cały świat zamarł na ten dźwięk. Ten krzyk rozrywał serca, wbijał się głęboko w dusze. I trwał, trwał, trwał… Wszyscy ludzie na placu padli na kolana przeszyci rozpaczą na wskroś. Zaszlochali oddając hołd miłości potężniejszej niż cokolwiek na tym okrutnym świecie. I wtedy na sercu Orfeusza pojawiło się pęknięcie. Nie potrafiło znieść takiego bólu. Niechybnie by zginął gdyby nie następne słowa łkającego świadka.
- Czarni…zabrali ją ze sobą.
Nadzieja dała Orfeuszowi siłę. Podniósł głowę. Jego wzrok padł na cyklamen, symbol bezpowrotnego rozstania. Odwrócił oczy.
- To gang z Nowego Jorku. Handlują narkotykami, bronią. Porywają ludzi. Niewielu dla okupu… - Złowieszczy ton zmroził krew w żyłach muzyka, ale rozchodząca się nadzieja była panaceum na wszystko. Orfeusz wstał.
Grając melodię, która wsączała się w serca słuchaczy wyruszył na poszukiwanie żony. Nie jadł i nie pił, tylko grał. Nie czuł bólu w palcach, jego głos nie zadrżał. Szedł, a mijani ludzi płakali rzewnie słysząc jego pieśń opisującą jego miłość, tęsknotę i ból. Jeszcze długo nie potrafili się otrząsnąć. A Orfeusz nie zwracał na nic uwagi trzymając się muzyki jak tonący brzytwy.
Gdy dotarł do Nowego Jorku, teraz centrum zła i nieprawości, nie musiał pytać o drogę. Najgorsi mordercy słysząc jego muzykę wskazywali u miejsce gdzie może odnajdzie ukochaną. Nie potrafili powiedzieć mu, że kto trafi w ręce Czarnych nigdy już nie wraca.
Orfeusz dotarł niebawem do wejścia w Podziemie Czarnych. Strzegł go nie człowiek lecz sztucznie wyhodowany potwór: bestia o trzech łbach. Nie miał on ludzkich uczuć, natomiast potrafił rozpoznawać je w ludziach i przeglądał wszelkie kłamstwa i intencje. To był dobry strażnik. Zabijał wszystkich, którzy mieli złe zamiary dla jego pana znanego w świecie jako Hades. Jednak gdy stanął przed nim Orfeusz potwór padł przed nim oszołomiony siłą jego uczuć, które wyczuwał swoim głównym zmysłem. Sparaliżowany nie zatrzymał muzyka, który przeszedł obok niego kierując się w głąb Podziemi. Nikt go nie zatrzymał. Nikt nie potrafił. A muzyka narastała gdyż tworzący ją mężczyzna czuł bliskość ukochanej. Przyciągnęła go ona do serca siedziby najpodlejszego człowieka, którego nosiła ziemia. Człowieka, który kazał siebie nazywać Hadesem, władcą Podziemi. Napotkał tam wysoką czarnowłosą kobietę o żałosnych oczach. Orfeusz dostrzegł w nich bezsilność i niemal już wypaloną dobroć. Usłyszała jego muzykę i po jej białych policzkach potoczyły się kryształowe łzy. Uniosła szczupłe dłonie.
- Proszę, przestań! – powiedziała do Orfeusza. Na jej prośbę przestał śpiewać, ale lutnia wciąż cicho grała.
- Hades, mój pan i mąż zgodził się z tobą rozmawiać pod warunkiem, że nie będziesz grać swojej muzyki, która zmiękcza nawet najtwardsze serca.
Orfeusz skiną głową. Na jego twarzy łzy wyżłobiły dwie bruzdy. Czekał, aż Hades wyjdzie, ze spuszczoną głową. Kobieta tymczasem przekonywała i zaklinała rozpaczliwie swego okrutnego męża by wydał ukochanemu piękną Eurydykę. W końcu potężny czarny mężczyzna wyszedł ze swojej komnaty. Był uzbrojony po zęby, ale nie z obrony przed Orfeuszem, tylko z nawyku, przyzwyczajenia.
- Dobrze, zgodzę się na twoją prośbę, ale na moich warunkach. – odezwał się głosem jak tłuczone szkło. – Nie nawykłem do słuchania się innych, ale znam historię o tobie i twojej miłości. Oddam ci twoją żonę, choć należy ona teraz do mnie. Warunek jest następujący: będzie ona szła za tobą prowadzona przez strażnika i dopóki nie opuścicie mojego terytorium nie wolno ci się obejrzeć by ją zobaczyć.
Cóż miał począć Orfeusz w którym radość zaczęła narastać jak przypływ na morzu? Zgodził się. Skierowano go do wyjścia. Za sobą czuł lekki chód swojej żony i ciężkie kroki jej strażnika. Orfeusz czuł euforię. Nareszcie odnalazł i odzyskał ukochaną! Swoje serce, swoją miłość, swoje życie. Zaczął grać pieśń tak piękną i radosną, że mroczne tunele jakby pojaśniały. Strażnik niespodziewanie się roześmiał głosem do tego nie nawykłym. Był to tak niespodziewany i niewinny dźwięk, że Orfeusz się obejrzał. Ujrzał swoją cudowną żonę o złotych włosach i oczach jak skrawki nieba, w które wystarczyło spojrzeć by utracić głowę. Tak, wyglądała jak nimfa. Jak spełnienie snów. Uśmiechnęła się do niego w chwili gdy kula wystrzelona od tyłu przeszyła jej serce. Hades spełnił swoje przyrzeczenie.

1411 wyświetleń
40 tekstów
0 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!