Menu
Gildia Pióra na Patronite

Scintilla

Inmate

Inmate

Odkąd Peter naprawił ten stary, zakurzony maszynopis, nie odrywał się od niego niemal wcale. Rytmiczne stukanie w pozdzierane, lakierowane klawisze przerywały tylko co jakiś czas przesunięcia kolejnych wersów, oraz chwile kontemplacji przy zaciąganiu swojego ulubionego cygara. Całe pomieszczenie przesiaknięte było już na wskroś dymem, wymieszanym z jakąś cząstka jego abstrakycjnej powieści. Wchodząc tam, dało się wyczuć jakby w zalegającym na tym poddaszu kurzu zalęgła się dusza niedokończej jeszcze "Catalayi". Tego dnia Peter pisał aż do późnego wieczora. Ciotka oprócz zepsutej maszyny do pisania zostawiła także sporą kolekcję świec woskowych. Jedna z nich rozświetlała teraz jego rozbiegane ciemne oczy i raz po raz migając, rzucały rozciągnięte i złowrogie cienie na przeciwległej ścianie, na które Peter nie zwracał jednak żadnej uwagi. Właściwie mógłby pisać i przy zgaszonej świecy, gdyż układ klawiszy znał lepiej niż własne ciało, a jego wzrok był cofnięty o jakies dwa kroki wgłąb niego samego, przemierzając swój nie ukończony jeszcze świat. Pisał jednak przy świecy - nie chciał przełamywać tego konwenansu, czuł by się z tym dziwnie, nie był wtedy jeszcze na tyle szalony.

Kończył właśnie kolejny z rzędu akapit od ostatniego zaciągnięcia się Montecristo, kiedy zorientował się, że zabrakło mu kartek. Kiedy zaczął biegać nerwowo po pokoju w obawie przed utratą weny i poszukiwaniu odpowiednich zwojów, nagle dębowa podłoga za drzwiami przeraźliwie zaskrzypiała. W jednej chwili przez jego głowę przetoczyły się całe powieści. Późna godzina szalenie wpływa na wyobraźnię, pobudzoną już zresztą wystarczająco. Stanął w dziwnej pozycji, w bezruchu, trzymając w dłoni jakieś stare pudło pamiętające chyba jeszcze jego dziadka Stephena. Skrzypienięcie okazało się niestety nieprzypadkowe, gdyż zdało się wolno, acz konsekwentnie, zbliżać do na wpół zamkniętych drzwi. Na szczęście, a przynajmniej sam tak to sobie wtedy tłumaczył, stał w cieniu sterty rupieci. Blask świecy ciotki nie sięgał jednak szczeliny drzwi. Sama zaś świeca dopalała się i migotała jak szalona robiąc mu na złość, synchronizujać się z biciem jego serca. Przez chwile miał nawet wrażenie jakby to fale uderzeniowe były tak mocne, że zakłucały powietrze wokół biurka. Teraz dopiero dostrzegł złowrogość cieni rozlewających się po ścianie. Wszystko to trwało sekundy, lecz w jego umyśle ciągnęło minutami. Nikt przecież nie odwiedzał go od tygodni, a tym bardziej nie o tej porze. Wtem, zdało się, że skrzypienie ustało zaraz za progiem i po chwili dał się usłyszeć cichy damski głos:
- P... Peter? - chwilę ciszy przerwał przejżdżający ulicą dyliżans, który w niewiadomo jaki sposób, ale pomógł Peterowi poukładać zbłąkane myśli.
- Tak? - paradoksalnie to jedyne na co było wtedy stać jego rozżarzone mysli, lecz po chwili dodał - Kto tam?
Damski głos nie rozbrzmiewał przez jeszcze chwilę. Niepewną ciszę rozdarło dopiero: - Tu Roxanne.
Rozszerzone od ciemności i strachu źrenice Petera zwężyły się jak rażone balskiem południowego słońca. W mgnieniu oka, w jego głowie rozlał się klarowny strumień myśli. Wyprostował się momentalnie i skoczył do drzwi z takim impetem, że dogasająca już świeca zakończyła swój żywot i o mało co, a tym samym tropem podążyłaby wystraszona Roxanne. Ciemność ogarnęła poddasze jednak nie ich umysły. De Bellefroid drgnęła wystraszona nagłym poruszeniem, aż dwie ciężkie walizki gruchnęły o podłogę. Ich ciała nie zaprzątające sobie jednak tym wszystkim głowy, odnalazły do siebie najkrótszą drogę i momentalnie połączeni byli euforycznym uściskiem. To była jedna z tych wieczności, w których nie mieli sobie nic do powiedzienia. Z tych wieczności, która nie znosiła nawet rozproszenia bijącego serca. Sycili się tym jak spragniony, który po pierwszych głębokich haustach odkłada na chwilę naczynie i spogląda w górę biorąc głęboki oddech, rozkoszując się rozchodzącym po ciele kojącym zimnie. Nie mogli już stanąć bliżej siebie, lecz równocześnie każde z nich było równie mocno odległe, bo zanurzone we wszystkich swoich tęsknych myślach z przeszłości. We wszystkich chłodnych wieczorach, w których snuli alternatywne historie przyszłości i przeszłości, podczas gromadzenia pytań, które teraz jednak straciły znaczenie - zabite jednym uściskiem. Nie widzieli się od tamtego wydarzenia, więc minął już rok i jesień oraz prawie cała zima. Cały ten czas skumulowany był w tamtym miejscu i całym otoczeniu. Żarząca się jeszcze nieco świeca prawdopodobnie zapłonęłaby z powrotem, gdyby tylko sam Stwórca nie zakazał jej łamania praw fizycznych. Wydawała więc z siebie jeszcze coraz to kolejne smugi gęstego szarego dymu, który dało się jednak tylko wyczuć. Brad miał jednak rację. Peter i Roxanne spotkali się i to szybciej niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać.

Koniec cz. 1

11 453 wyświetlenia
213 tekstów
8 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!