Menu
Gildia Pióra na Patronite

LETNIA GÓRSKA PRZYGODA 2

fyrfle

fyrfle

Oczywiście z Hali Krupowej rozciąga się rewelacyjny widok na Beskidy i Tatry. Widzimy jednocześnie, że dopiero co tędy przeszły owce i zajadały się dziurawcem, że bunc teraz ponoć ma w sobie nutkę aromatu tego cudnego zioła. Nad górami tymczasem zbierają się chmury, a my tymczasem rozmawiamy o codzienności, o zbliżających się wyborach samorządowych - ludzie wypytują się czy są sensowni kandydaci na wójta, czy na radnych gminnych, czy powiatowych? Chciało by się żyć choćby w gminie, gdzie chociaż łatane są dziury w drogach. Od dziur w drodze dochodzimy do stref ekonomicznych i zatrudniania ludzi. Strefy ekonomiczne nic gminom nie dają , a bogacą tylko cwaniaczy biznes i raczej nie polski. Mówimy też o tym, żeby na terenie gminy były zatrudnianie osoby miejscowe, aby podatki od nich zasilały budżet gminy, a nie uciekały. Martwi nas, że PiS zdecydował, że Polska ma być jedną wielką strefą ekonomiczną, a więc oslabi to wpływy z podatków do gmin i wzrosną rozwarstwienia społeczne, powstaną kolejne kasty bogaczy, z których reszta narodu nie ma nic poza możliwością bycia tanią siłą roboczą w enklawach taniego cwaniackiego zysku.

Rozmawiając podziwiamy widoki , przyglądamy się życiu łąki , bogactwu traw, ziół i fauny. Kanapki i kawa w takich warunkach smakują rewelacyjnie i powoli chwile te stają się niezapomnianymi, budującymi wyspy pamięci, które ochronią nas w chwilach gdy dopadnie nas człowiek , z którym zderzenia są nieuniknione i gdy doświadczenia każe zbierać los. Powoli kończymy odpoczynek, posiłki i chwilę refleksji z troski o szumne małe ojczyzny i kraj, dla którego coraz większej części narodu suwerenność nic nie znaczy i coraz więcej z nas chce tylko mieć. Schodzimy w dół hali, gdzie jest szałas pasterzy owiec i po drodze mijamy część łąki, która jest wielkim malinowym zaroślem, a wielkość malin jest taka miniaturowa - smagane wiatrami, deszczami i chłodem rosną niewielkie, ale są bardzo urokliwe. Idąc po cudnej górskiej łące i mając przed sobą jeszcze cudniejsze panoramy Beskidów i Tatr, dochodzimy do miejsca, w którym jest nowy szałas pasterski, a w którym ewentualnie schronienie w potrzebie mogą znaleźć turyści. Położony jest uroczo, na styku łąkowej równi i górskiego lasu. Naszą uwagę jednak zwracają wielkiej urody motyle, które podrywają się z dziurawców, płoszone butami wędrujących - skrzydła mają czarne, a na obrzeżach rude, są wspaniałe - te jedne z najpiękniejszych i największych motyli w Polsce, to były Rusałki Żałobniki o skrzydłach, których rozpiętość dochodzi do 9 centymetrów. Cieszy fakt, że pasterstwo owiec jeszcze nie wyginęło i możemy się delektować wciąż smakiem bunca, oscypka i bryndzy. Tak więc na Hali Krupowej jest porządny szałas pasterski, ale nie ma i raczej nigdy nie było żadnego górskiego schroniska.

Od szałasu pasterskiego idziemy Centralną Magistralą Beskidzką z powrotem na Przełęcz Kucałową i tam dopiero jest Schronisko PTTK o nazwie " Na Hali Krupowej". Idziemy pół godziny, a więc gdzie Rzym, a gdzie Krym, ale jednak taką nazwę nadano, bo można i wszystko. A schronisko jest jeszcze w innym punkcie geograficznym, który nazywa się Sidzińskie Pasionki. Powoli idziemy i podziwiamy widok malowniczo położonego schroniska, które widzimy przez przestrzenie między drzewami w lesie przez który wiedzie szlak. Rozglądamy się i cieszymy oczy oraz ducha, a niektórzy smakują borówki, które obficie obrodziły i dopraszają się konsumpcji swoim atrakcyjnym zachęcającym wyglądem. W mokrym przesyconym wilgotnym powietrzem lesie czuć intensywny zapach grzybów, rosną wszędzie i przeróżne - są piękne i nadają wędrówce dodatkowych uroków. Wychodzimy z lasu ponownie na Równię Kucałową, znowu mamy z prawej strony niesamowite panoramy Beskidu Podhalańskiego i Tatr, a z lewej Beskidu Makowskiego, a przed nami, znowu gdzieś na skraju łąki i pod lasem kolejny szałas pasterski. A przy szałasie zagroda, pewnie miejsce udoju owiec, które widać, że nie tak dawno wypasały się tu i pozyskiwano z nich złote runo, czyli mleko, z którego pasterze wyrabiali diamenty gór, a więc owcze sery.

Wreszcie dochodzimy do schroniska, do którego idzie się w szpalerze kwitnących wierzbownic. Z terenu schroniska też jest malowniczy widok na Beskidy, który poprzedzony jest tłumnie kwitnącą wierzbownicą. A w schronisku ciasnota w miejscu, gdzie chcemy kupić piwo. Miejsce zamawiania jest jednocześnie wydawką, więc jest przepychanie się niestety i potrącanie. Niestety nie ma czeskich piw, są tylko Żywiec, Lech i Tyskie - wybieram Żywiec, bo jest w miarę gorzki. 9 złoty, to drogo, ale i tak nie 20 za małe piwo, jak na statku w Pradze na Wełtawie. Posiłki ponoć we w miarę normalnych cenach, ale nie zamawiamy, więc nie wiem, czy porcję są syte. I najważniejsze toaleta jest i to darmowa. No właśnie, piwo Żywiec.Niedawno premier Morawiecki chwalił się odzyskaniem stoczni gdańskiej, a czy tak samo nie powinien rząd wykupić z rąk Heinekena browaru żywieckiego? Pytanie retoryczne. Oczywiście, że powinien. Czesi się z nas śmieją, że sprzedaliśmy browar, bo takich rzeczy się nie robi, to dobro narodowe - symbol danego narodu i kraju. Wiadomym, że kiedy przyjdzie kryzys, to Heineken zamknie jako pierwszy browar żywiecki - zniknie miejsce pracy, dobre piwa i zostanie pośmiewisko - jak śpiewał Kaczmarski.

Wypoczywamy. Pijemy piwko i grzejemy się w słońcu dookoła, którego zbierają się coraz ciemniejsze chmury zapowiadające przekształcenie się w co najmniej ulewny deszcz. Na schronisku tablice informujące, że jest tu stacja GOPR i, że w czasie II Wojny Światowej działał tu bardzo aktywnie oddział Armii Krajowej, który przeprowadzał różne bojowe akcje. Była ciemna strona ich działalności, bo Niemcy za ich działania partyzanckie mścili się okrutnie na ludności cywilnej, a więc rodzi się pytanie - czy tak naprawdę miało to ich kozaczenie sens? A potem kolejne pytanie o tak zwanych żołnierzy wyklętych, którzy potem grasowali w Beskidach - czyli trzeba wystawić rachunki za krzywdy, które wyrządzili. Jest też na schronisku tablica poświęcona ostatniej wędrówce górskiej Karola Wojtyły przed wyborem na Papieża, którą właśnie odbył w tych górach. Posiedzieliśmy, wypiliśmy piwo, poczytaliśmy, pomyśleliśmy, co tak naprawdę lub co jeszcze zawierają w swojej treści tabliczki na drewnie pięknego schroniska i wyruszyliśmy w dalszą drogę na Policę przez Wielką Grapę. A w paśmie Policy jest rezerwat przyrody i natura rządzi się tam sama, a człowiek tylko udrażnia szlaki z wiatrołomów. Przewodnik przekonuje, że lepiej jest, gdy natura sama dba o siebie, bo samosiejki zdrowiej i szybciej rosną niż las, który posadzono po uprzednim oczyszczeniu wiatrołomów. A ja w pewnym momencie widzę dymek zza powalonych komarów i wyrwanych z ziemią korzeni świerków. Przedzieram się przez zarośla i zauważam, że przy ognisku siedzą wilcy i pieką na nim młodego niedźwiadka. Zauważają mnie i pozdrawiają swojego oraz proszą bym nie fotografował, bo zaś różne ludzkie gremia interesów będą miały pretensję do wilków, że są wilkami i zjadają Czerwone Kapturki. Kłaniam się, pozdrawiam ich serdecznie i cicho wracam nie mówiąc nic nikomu.

Idziemy więc dalej rezerwatem Policy i zachwycamy się bajecznymi widokami wiatrołomów, w które wżarły się już mchy, ale to one sprawiają, że połamane lub wyrwane z korzeniami drzewa wyglądają jak celowo zaprojektowane i wytworzone dzieła sztuki, jakby jakieś Mitoraje, albo Abakany lub spod Gaudiego ręki? A ponad nami chmury zaczynają dawać znać, że decydują się jednak przejść w stan burzy i będą też zatem grzmoty oraz serpentyny piorunów. Dochodzimy do miejsca, w którym ustawiony jest krzyż poświęcony ofiarom katastrofy lotniczej samolotu LOT lecącego z Warszawy do Krakowa, która tutaj miała miejsce w 1969 roku. Samolot rozbił się na Policy w bardzo trudnych warunkach pogodowych. A kilkadziesiąt kroków dalej jest współczesny pomnik poświęcony ofiarom tamtej katastrofy z 1969 roku. Rodzą się pytania - gdzie Polica, a gdzie Kraków. Lista osób, które zginęły w tej katastrofie zawiera nazwiska bardzo znane, więc wśród badaczy powstało domniemanie, że próbowali oni wraz z załogą uciec na zachód, więc samolot został przez polskie lotnictwo wojskowe zestrzelony właśnie tutaj.

Zaraz za szczytem Policy zaczyna lać, ale jeszcze zdążymy się zachwycić kolejnymi naturalnymi rzeźbami jakimi są pnie świerków z kikutami obeschłych dolnych gałęzi. Jeszcze zauważę oczko wodne wypełnione zielenią jakieś ciekawej trawy . Deszcz zmusza nas do założenia kurtek i peleryn. Wyglądamy jak jakaś może pielgrzymka tęczowego Ku Klux Klanu, a więc bardzo jakoś futurystycznie i rodziło się pytanie - skąd i dokąd by taka pielgrzymka miała iść i o co modlić. Modlitwa zaś nasza, którą zanieśliśmy Bogu w Kaplicy Matki Boskiej Opiekunki Turystów teraz właśnie zaczęła działać, bo nad naszymi głowami harcowała wcale nie żartująca sobie burza, a więc zrobiło się ciemno, leciał z chmur ulewny deszcz, błyskawice rozświetlały konary drzew szarpane porywami wiatru, a po nich następowały grzmoty, których nie powstydziłaby się perkusistka Carlosa Santany. A my wspinaliśmy się, a potem schodziliśmy ekstremalnym teraz szlakiem. Nachylenie ogromne, mokre kamienie, błotnisty żwir, ziemia grząska i piekielnie śliska, korzenie drzew jak skórki od bananów. Nie robimy już zdjęć, aparaty i smartfony chowamy do plecaków pod peleryny. Zaczynają spływać nam pomiędzy butami rwące strumienie błotnistej mazi wodnej. Dobrze, że szlak porośnięty jest gęsto drzewami, więc mamy się czego chwycić i jednak skutecznie bez kontuzji schodzimy w dół, a tymczasem groza sytuacji rośnie. Ulewa coraz silniejsza, grzmoty i błyskawice coraz niżej i wręcz nad nami. Nie zauważamy już kolejnych punktów orientacyjnych na paśmie Policy, czyli Cylu Hali Śmietankowej i samej Hali Śmietankowej. Brniemy modląc się o ciszę, a więc by pioruny ustały i zelżał deszcz. Przed Mosornym Groniem burza ustaje. Zmęczeni, wystraszeni, ale zadowoleni decydujemy podejść się jeszcze na tą malowniczo położoną stację narciarską .

Mosorny Groń, a z niego można zimą poszusować na nartach, a sama trasa wydaje się bardzo trudna. Latem można tutaj wejść jak my lub wjechać wyciągiem i podziwiać pasmo Babiej Góry, które stąd wydaje się takie bliskie i jest zupełnie innym, jak oglądane z odległości 30 kilometrów. A my z Msornego Gronia schodzimy szlakiem do wodospadu na potoku Mosorne. Dopada nas kolejna burza, a szlak jest znowu bardzo stromy i śliski. Siły są coraz mniejsze, więc w pewnym momencie upadam, budząc się bardzo i mocząc. Szlak oczywiście znowu jest rwącym potokiem, a gnająca woda z błotem czyni wyrwy w zboczu góry i niebezpieczne osuwiska. Wreszcie dochodzimy do wodospadu na potoku Mosorne i decydujemy się go oglądać z daleka przez drzewa i lejący deszcz. Zejście do punktu widokowego jest trudne, a my nie mamy już sił, i zwyczajnie boimy się, że możemy skręcić, czy złamać nogę. Czekamy spokojnie na tych co zeszli i po prostu odpoczywamy. Potem ostatni odcinek marszu nastąpił do Zawoi, a w nim jeszcze jedna przyjemna tym razem niespodzianka, bo napotkaliśmy Wawrzynka Wilcze Łyko - piękną, choć bardzo trującą roślinę górską. Jeszcze kilkaset metrów i w wielokilometrowej wsi czeka na nas bus. Kolejna przygoda zakończyła się szczęśliwie. Wracając do domu widzimy rozszalałe rzeki, które na zakrętach wypluwają gejzery błotnej wody na łąki i podziwiamy geniusz inżynierów, że mimo wszystko większość mostków wytrzymuje ten ekstremalny napór wody. Cóż, teraz plany się zmieniają i będziemy się spełniać jako dziadek, babcia, rodzice, będą koncerty, spacery, ogniska, grille, duszonki i choćby kino pod gwiazdami, a w góry powrócimy raczej dopiero za rok. Oczywiście jak Bóg da.

KONIEC

297 715 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!