Menu
Gildia Pióra na Patronite

ZATWARNICA 2

fyrfle

fyrfle

Nic więc nie robią, pozwalają się ponieść tym chwilom, prowadzić się powolnie przez spokojność, z której co chwilę wyrywają się podniesione słowa zachwytu z ich ust, z oczu tryskają iskry rozpalane niesamowitością obrazów żywej przyrody, które następują po sobie i są co raz to nowszymi formami kipiącej doskonałości. Całość staje się błogością istnienia.

Wzrok podnosi się więc ku niebu, pod którym wędrują i ciemnieją chmury w zapowiadany deszcz, w przepowiadaną górską burze z krzykiem wypełniającym połoniny, rozdzierającym przestrzeń, a z rozdartej ma się wyłonić bestia o siedmiu figlarnych uśmiechach.Ale nim wszystko przyjdzie, to po prostu trwa przepiękność, trwa szczęście, trzyma się za ręce, wypowiada peany.

Nowe trawy rosną na mijanych łąkach i szybko szybko wypełniają misję przykrycia uwiędłych łodyg zeszłorocznych ziół, które tkwią pochylone wiatrami, jak chylą się kapliczki próchniejące na rozstajach dróg i chylą się resztki ubiegłowiecznych chat, hen gdzieś tam dogorywa Krywe. Piękno, zaduma, uduchowienie kształtów, wrażliwość przywołuje tamten ból i strach, niedowierzanie jednak też z dziejącej się na ich skórach apokalipsy.

Na plakacie wydrukowane siedem nazwisk. Zatwarnica uczci ich. Tych funkcjonariuszy Milicji i SB, którzy bohatersko, a pewnie i męczeńsko oddali życie z nasz polskie Bieszczady. Oczywiście rodzą się pytania o wojska NSZ tam działające dla Polaków. Ano pewnie ponieśli też wszyscy męczeńską śmierć na miejscu bądź w ubeckich katowniach. Bolesny czas wojny domowej, wyniku której przez 40 lat Polska była ludową. Zdaniem Wiktora Dominika ustrój dobry, nawet bardzo dobry, tylko ludzie do niego i tu się ciśnie słynne określenie marszałka Józefa Piłsudskiego.

Sklep póki co nieczynny we wsi, ale mają zaopatrzenie, więc schodzą niżej na łąkę i idą w pomiędzy kaczeńce, które może i od hal krokusowych w Tatrach i Beskidach piękniejsze. Trwają. Serca, oczy, duszę ich złotem wypełniają. Czują się wybrańcami, spełnionymi swoimi wyborami, bo realnymi żyją marzeniami, cele są rzeczywistymi, a nie znikającymi punktami.

Stoją, stoją uśmiechnięci, są jakby już wniebowzięci. Śmiechem powietrze wypełniają, zadowoleniem ich serca śpiewają, ciała wszech ogarniają i kumulują w sobie energię dobra jakie tutaj zastają. Pochylają się nad żółtymi płatkami, wąchają, szeptają, dziękują, wtapiają się, modlą się, dziękują dziękują Bogu, hosanna mu całym sobą wiwatują. Ależ czas. Ależ trans.

Nieśpieszni wychodzą stamtąd olśnieni, Bogu przywróceni, a po drugiej ulicy jest kino Końkret, a w nim galeria, a w nim aromatyczna kawa i w tamże klimat bohemy - piewców na wszelkie sposoby rajskiej tutejszości i w mgłach unoszonej się cichej melodii - pięknej i krwawiącej przeszłości, ran co nigdy z powodu okrucieństwa nie mają prawa do blizn powstałych w wyniku szwów przebaczenia.

Ich oczy teraz karmią się nowymi obrazami. Wierzbami z tymi charakterystycznymi pochyleniami i zapłakaniami, które chowają cieniutkie wicie w złocie kwitnących kaczeńców lub dalej w zabagnieniach, i przez lustra przechodzące wody, gdzieś na drugą stronę. Może widzą przyszłość jutra, może piją wodę tej żyznej w ducha i duchy krainy. Pnie w otulinach jesiennych łodyg roślin. Jest jakoś romantycznie, jest po mickiewiczowsku. Czuli jak ich obserwują pokolenia zaklęte na rozlewiskach złoto-zielonej i iskrzącej romantyczności.

Wiją się chmiele po wilodzisiątletniej korze po gałęziach płaczliwych, nie wystarczą im kaczeńce, nie wystarczą im plemienia całe rozbuchanej do granic tutaj roślinności w przeniesamowitej kwietności. Budują więc wierzę Babel, ze swojej wybujałej pokręconej poplątalności. Dojdą, zobaczą niebios błysk i już już, a to śniegu błysk, mrozu zgrzyt! Koniec. Ponownie spróbuje chmiel na przyszły rok.

Jedna strona wspina się drogi stromo pod górę, a druga przepaściście opada w dól, gdzieś w nurt rozhulały Głębokiego, który nabiera impetu z glorią uderzyć w nurt Sanu,tam gdzieś za kilka minut, może kilkanaście. Rów oddziela drogę od stromizny zbocz góry. Nim oddzieli, to się podzieli kępą kaczeńcy i jeszcze białych kwiatów. Zatrzymanie, zapatrzenie, wcieszenie w siebie tego obrazu, utrwalenie i dreptają dalej. Choć nie, zastanawiają się jeszcze jak kaczeniec przebił się przez ten gąszcz suchych łodyg. Zbitych, skręconych, jak skręcona się i zbija wiklinowy kosz, a bywało drzewiej, że z wikliny wyplatało się twardy płot.

No właśnie, z łach białych i złotych kwiatów wybijają się w górę wiklinowe wierzby i zielenią czystość powietrza. Mądra i budująca ducha człowieczego, to kolejna już dzisiaj przestrzeń. Naprawdę uduchowiona przestrzeń, Bogiem wypełniona i Jego Ducha przesłaniem.

Rozstaje dróg. Drewniane tabliczki wskazują drogi do przeszłości, do zzielonej bieszczadzkiej współczesności, do nałapania się poezji, by potem zamienić ją w prozę zycia przemyślanego, nie zaprzedanego, uczciwego, które nie kradnie,nie gardzi i nie poniża, ale umie twardo odpowiedzieć, gdy mówią, że czarne i białe trzeba uzupełnić, cudzołóż, jak masz siłę to bierz, każda z rzeczy i żon twoją jest, bo tu się kończy myślicie i poeta, a niszczymy wszelkie granice w rozpiernichę - róbta co chceta.

Szlak ułożony przez kwitnące kaczeńce prowadzi do kościoła, na mszę o jedenastej trzydzieści, ale to nim nastąpi, to trzeba zobaczyć wiele innego dobrego jeszcze. Nie zaponą na pewno, a pozostałych dzwon z dzwonnicy rozkołysany dłońmi pana kościelnego zawoła. Przyjdźcie chwalić Pana za to piękno zawoła, przyjdźcie oddać cześć Maryi Królowej Polski. Przyjdźcie nachwalić Pana za tutaj jeszcze normalną Polskę!

297 711 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!