Menu
Gildia Pióra na Patronite

Po prostu

Irish

Irish

Jest późno. Ona siedzi na parapecie, a jej pusty wzrok, starych i doświadczonych oczu, jest wbity gdzieś za okno. On ją obserwuje.

Stary, ale wciąż przystojny mężczyzna siedzi na swoim ulubionym, miękkim fotelu. Próbuje się skupić na wiadomościach, które lecą w telewizji, ale nie wychodzi mu. Czas od czasu łapie się na tym, że zamiast oglądać telewizor on wpatruje się w swoją małżonkę. Niedawno, a dokładniej pół godziny temu, znów w tym domu, który od lat przepełniony jest samym jadem, brzmiały przykre, raniące niczym ostrze żyletki, słowa. To nie była zwykła małżeńska sprzeczka. O nie… To było coś więcej. To był już rytuał. Codzienne przypieczętowanie nienawiści.
Widzi, że po jej pomarszczonym policzku spływa jedna, samotna łza, a on, nawet jeśli chciałby, nie jest w stanie poczuć nic więcej niż pogardę. Ma ochotę zaśmiać się ironicznie, pomimo, że wie jak ona cierpi. Jest świadom tego, że jej ból nie jest spowodowany jego słowami, a raczej tym, że wie jak bardzo zmarnowała sobie życie przy nim.
Ona jest przyzwyczajona do jego zachowania, jest przyzwyczajona do sarkazmu w oczach, jest przyzwyczajona do codziennych obelg. Już nawet się nie łudzi, że będzie lepiej i znudziło jej się odpowiadanie na wyzwiska. Nie boi się nawet tych najstraszniejszych gróźb. Dobrze wie, że nie, on nigdy nie uderzy kobiety. Jest gentelmanem, za dobrze wychowanym by uderzyć przedstawicielkę płci pięknej.
Zmarnowała całe swoje życie wiernie przy nim trwając. Przymykała oko na wszystkie jego zdrady i kłamstwa. Czy go kochała? Może kiedyś. Ale to była tak bardzo dawno, że teraz nie jest w stanie opisać tego uczucia.
Gdzie zaciera się granica pomiędzy miłością, a przyzwyczajeniem? Można stwierdzić, że tam gdzie nasz strach przed samotnością jest za wielki żeby go przezwyciężyć, który przeradza się w fobię.
Dobrze pamięta dzień, w którym go poznała. Zawsze był arogancki, trochę tajemniczy, zimny i cyniczny, a jednocześnie czarujący.
On podobał się jej koleżance , która pewnego razu przyprowadziła go do mieszkania, które wynajmowały razem. Współlokatorka przyprowadziła go ot tak, żeby się nim pochwalić, jak nową zdobyczą, chociaż biedna nie wiedziała, że raczej ona była zdobyczą dla niego. Zabawką.
Stara kobieta w oknie prycha rozczarowana, zniesmaczona, a jednocześnie smutna. Przecież na z początku nawet go nie lubiła go. Patrzył na wszystkich z góry, chciał żeby myślano, że jest lepszy niż ktokolwiek inny. Był dziwny, troszeczkę tajemniczy, przystojny, jednak na niej nie robił żadnego wrażenia. Był ogromną górą lodową, która nigdy nie miała, oraz nie chciała, stopnieć.
Zaprosił ją na spacer, a raczej ustalił czas i miejsce spotkania, i nie czekając na odpowiedź, odszedł. Była wściekła. Ta jego ignorancja, arogancja. I właśnie przez ten gniew postanowiła pójść na spotkanie. Chciała mu wygarnąć prosto w twarz jaki jest zarozumiały, że nie pozwoli się traktować jak przedmiot, ale w efekcie nic nie powiedziała. Nie dlatego, że nie znalazła odwagi, albo, że nie chciała być niegrzeczna, ale po prostu była zafascynowana. Nie mówił w prawdzie wiele, ale jeśli już to z głębokim sensem. Byli tak różni od siebie. Byli jak przyciągające się magnesy o przeciwnych biegunach. Po prostu zaciekawieni. Możliwe, że po tym nastąpiła miłość.
Kiedy on się jej oświadczył była młoda i piękna. Dobrze zdawała sobie sprawę, że gotował się z zazdrości za każdym razem gdy chociaż uśmiechnęła się do przedstawiciela płci przeciwnej. Może właśnie to popchnęło go do przemyśleń o ich dalszym wspólnym życiu. Chciał po prostu podkreślić, że jest tylko jego. Tylko jego. Nie był szczególnie romantyczny gdy proponował jej rękę i serce. On po prostu nie potrafił taki być. Podczas jednej z kolacji dał jej, co prawda, bardzo drogi, piękny pierścionek zaręczynowy. Od tak, bez owijania w bawełnę, bez ogródek. Tak, musiała więc być w nim zakochana skoro zgodziła się bez wahania.
Teraz ona myśli sobie, że raczej uciekłaby z krzykiem aniżeli miałaby się zgodzić.
Był on malarzem. Cudownym malarzem. Tworzył coś co zapierało dech w piersiach, coś co otwierało oczy na piękno, aby móc dłużej się nim upajać. Krajobrazy, martwa natura. Miał to wszystko w małym paluszku. Ta gra cieni, idealne odwzorowanie morskich fal, doskonałe łodygi kwiatów. Jednak nie przeszkodziło mu to namalować jej portret, który powiesił w sypialni.
Obraz był wspaniały. Jej długie kręcone czekoladowe włosy, które zazwyczaj upinała na czubku głowy, były rozpuszczone, a wpleciona w nie była biała, kontrastująca z ciemnymi puklami, róża. Śniadą, nieskazitelną cerę pokrywały rumieńce. Usta zaś były rozciągnięte w uśmiechu, przez co w jej prawym policzku widniał uroczy dołeczek. Na obrazie, w jej niebieskich oczach widać było iskierki szczęścia. Była szczęśliwa. Co więcej była zakochana.
Już nawet nie pamiętała dnia, w którym to się stało. Po prostu pewnego dnia dumny obraz zniknął ze ściany, pozostawiając po sobie jakąś dziwną pustkę, niedopisania. On w amoku po prostu zniszczył ten obraz. Od tak. Po prostu. Twarz, znajdującą się na płótnie, rozerwał na miliony kawałków. Właśnie wtedy ona przeniosła się do sąsiedniego pokoju, rezygnując z ich niesamowicie wygodnego łoża, umyślnie skazując się na twardą kanapę.
Czy mieli dzieci? Owszem mieli. Syna i córkę. Niesamowicie urocza dwójka. Nawet ten jad panujący w domu nie zatruł ich serc.
Pamiętała gdy ogłosiła mu już po raz drugi, że jest w ciąży. Nosiła wtedy pod sercem słodką dziewczynkę. Oczywiście On nie przyjął tego najlepiej. Powiedział, że z dzieckiem może nie wracać do domu. Od tak. Po prostu.
To nic nie znaczyło. Małą pokochał od pierwszego wejrzenia. Gorzej było z małym chłopcem. Nie raz żartował, że to nie jego dziecko, wydawałoby się, że go nienawidził. Czemu? Odpowiedź była prosta. Za bardzo przypominał swoją matkę.
Za to dziewczynka była taka sama jak ojciec. Tak samo uzdolniona, czasami za bardzo egoistyczna. Niekiedy to mogło przerażać.
Teraz ta dwójka już jest dorosła. Wyjechali z kraju. Kiedyś słodka, mała dziewczynka ma już własne dzieci.
Już późno. Ona schodzi z parapetu i kieruje się w stronę osobistego pokoju z kanapą. On tylko wzdycha i wyłącza telewizor. Kieruje się w stronę swojego wielkiego łoża.
Minęło pół roku. Umarł niedawno, a ona nie czuję smutku. Nie czuję nic. Na pogrzebie widzi jak jej syn urania parę łez, jak jej córka wyglądała jakby miała wybuchnąć, a ona po prostu stoi niewzruszona. Kompletna pustka. Od tak. Po prostu.
Żyje jeszcze kilka ładnych lat. Umiera lekko. Po prostu zasypia z uśmiechem na twarzy. Czuje się dobrze.
Po drugiej stronie czuje widzi szczęście. Stoi w niebie w swojej ulubionej sukience z lat młodzieńczych. Jest młoda. Czuje jak ją ktoś obejmuje w pasie. Odwraca się. To On. Uśmiecha się, a Ona za chwilę robi to samo. On składa na jej ustach delikatny pocałunek. Już zawsze będą razem.

8219 wyświetleń
99 tekstów
2 obserwujących
  • Lacrimas

    25 April 2012, 12:48

    Najgorzej było przebrnąć przez początek. Troszeczkę namieszałaś w tych zdaniach, zdarzały się błędy językowe, źle stawiałaś przecinki, ale... później było już naprawdę nieźle.

    Zacznę może od kilku 'usterek' :

    Czas od czasu łapie się na tym

    - Zupełnie nie rozumiem tego stwierdzenia. Podejrzewam, że chodziło Ci o stwierdzenie : od czasu do czasu.

    Dobrze wie, że nie, on nigdy nie uderzy kobiety

    - Trochę źle to brzmi. Mogłaś napisać : Dobrze wie, że on nigdy nie uderzy kobiet - po [...]

  • Albert Jarus

    24 April 2012, 14:48

    Musisz jeszcze popracować. jest nieco chaotycznie, niespójnie i nie do końca swobodnie się czyta.
    temat ciekawy i trudny...