Co noc.
Kolejna martwa, ciemna noc. Kroczę po bruku duszy swej, zawieszonej wysoko gdzieś nad nieboskłonem. Droga wybrukowana szorstkim, zimnym kamieniem, wokół nieprzenikniona ciemność i tylko ja- ostatni bastion światła. Oświetlam ścieżkę pochodnią z własnych marzeń, niespełnionych obietnic, kłamstw, słów... Ogień oczyszcza. Jestem nagi, bezbronny, szukam czegoś, a może raczej kogoś? Nikt jednak na mój niemy krzyk nie odpowiada. Cisza, która zadaje ból. Cisza z której wyłaniają się miliony par oczu. Nieludzkich i zimnych spojrzeń. Drwiących, smutnych, niektóre jednak płoną, emanują ciepłem. Zamykam oczy, czuję żar pochodni na mej twarzy... Biegnę pośród szyderczych śmiechów, obcych mi twarzy, nieludzkich, pozbawionych wszelkiego wyrazu, zimnych.
Z góry lasy, rzeki, domy... Szara odtrącająca codzienność- to nie mój cel. Rozkładam czarne krucze skrzydła, wznoszę się powoli, ku przyciągającym świetle gwiazd, gasnę jednak, tracę siły. Jak kręgi na wodzie słabnę, aby w końcu przestać istnieć. Spadam z paraliżującą prędkością, lot mój wieczność trwa. Ciałem wstrząsa skurcz wypełniony nieludzkim bólem. Paniczny taniec ciała.. już mnie nie ma.
Kolejna noc, kolejna śmierć