Było to 24 grudnia 1978 roku. Miałem wtedy 10 lat. Mieszkałem z rodziną w środku lasu, bo tata był drwalem. Przyszło południe i poszliśmy z bratem w głąb lasu jak co roku po choinkę. Nim ją wycięliśmy, to pochodziliśmy trochę po lesie, żeby wybrać najpiękniejszą, a kiedy wracaliśmy już taszcząc ją do domu, to na leśnym dukcie spotkaliśmy naszego leśniczego, czyli bezpośredniego szefa taty. Wiedzieliśmy, że on zakazywał surowo ścinać świerki i zawsze kazał po drzewka przyjeżdżać do leśniczówki, ale ona była ze 3 kilometry od naszego domu, a my nie mieliśmy czym ją przywieź, więc zawsze ścinaliśmy choinki przy domu. Serca nam podeszły do gardła, bo to był człowiek prawy, ale surowy, więc najczarniejsze myśli przeszły nam przez głowę, że wyrzuci tatę z pracy, czy powiadomi straż leśną lub poda nas na Kolegium, a on uśmiechnął się i powiedział - wierzę, że to ostatni raz, a po świętach niech tata przyjdzie po asygnatę do leśniczówki.
Czasem mówimy o Aniołach w ludzkiej skórze, myślę, że takim był, że był też onym Mikołajem wtedy i tak naprawdę pewnie w wielu wielu innych sytuacjach i sprawach, ten pracowity, prawy były żołnierz września i Armii Krajowej, o czym musiał milczeć.
Cieszę się,zwłaszcza, ze tym razem mam wiele sygnałów o cieple tego tekstu i o świątecznej radości jaką wywołuje, dziękuję bardzo i serdecznie pozdrawiam :)
Tak się składa że mam trochę lasu tu i tam. I jako właściciel zaręczam że niemiałbym najmniejszej pretensji za jedną choinkę . I tak las trzeba przerzedzać i wycinać jak chwasty. Ale kiedyś to były czasy że jak szklanka się stłukła to była tragedia .