Od kiedy zaprzyjaźniłem się sam z sobą, nie jestem już samotny. Rozumiem siebie coraz bardziej, moje "wewnętrzne relacje" maja sie dobrze. Gdy jeszcze w tę przyjaźń nie zainwestowałem, to czułem się samotnie - samotnie wśród tłumu, gdyż tłum jedynie pochłaniał nie mogąc nic zrozumieć. Fizycznie obok mnie jest przestrzeń, niczym nie wypełniona... Czy to jakaś forma samotności? A może jakiś twór, który swoja "obecnością" mnie prześladuje? Luka bliskości wydaje się być zapełniona :)