Menu
Gildia Pióra na Patronite

noliescausehate

Wracałem dziś po dyżurze autem do Warszawy, a że to półtorej godziny jazdy, to miałem czas, żeby myśleć. Wracałem po dyżurze trudnym - po takim myśli się najwięcej. Dyżuru trudnego nie należy mylić z wyczerpującym. Wyczerpujący to taki, gdzie najpierw reanimuje się sześćdziesięciolatka na ulicy, potem zajmuje się pięćdziesięciolatką z zawałem serca albo oparzoną twarzą, kogoś wyciąga się spod TIR-a, a na koniec intubuje się potrąconego przez samochód ośmiolatka. Dyżur wyczerpujący to taki, po którym słania się na nogach, a jednak nie można zasnąć, bo wszystkie obrazy - jeden za drugim - wyświetlają się w głowie. Dyżur wyczerpujący to często taki, po którym czuje się, że ta praca ma sens i że robi się w życiu coś namacalnego i ważnego.

Z dyżurami trudnymi jest inaczej. Dla mnie (mam pokusę, żeby uogólniać i pisać w liczbie mnogiej - "dla nas - pracowników ratownictwa medycznego/intensywnej terapii", ale ją zwalczę i będę pisał tylko o sobie) dyżur trudny to taki, na którym konfrontuję się z bezradnością. To dyżur, gdzie wszystkie nasze leki, igły, defibrylatory, respiratory, pieczątki, karetki, śmigłowce i co tam jeszcze mamy, wyglądają żałośnie i śmiesznie - stoją czy leżą bezużyteczne jako symbol tego, że nie możemy zrobić absolutnie nic. Dyżur trudny to taki, gdzie gromadzona latami wiedza medyczna jest nieprzydatna. To taki, na którym trzeba umieć jedno, kto wie, czy nie najtrudniejsze - być obok drugiej osoby, którą dotknęła niewyobrażalna strata. Nie próbować mówić nic mądrego, bo nic mądrego do powiedzenia być nie może. Można tylko być taktownym i milczeć. To często trudniejsze niż intubowanie ośmiolatka - intubowania ośmiolatków lepiej lub gorzej, ale jednak nas uczą. Ale nie o systemie kształcenia, w sumie też nie o psychologii w ratownictwie, o tym napisano już tomy.

Jadąc samochodem z dyżuru trudnego myślałem dziś o tym, co ta robota ze mną (znowu była pokusa, żeby napisać "z nami") robi - jak zmienia moje spojrzenie na świat, tego świata przeżywanie.
Pierwsza refleksja jest taka, że daje mi coś niezwykle cennego - uczy identyfikować sprawy nieważne. Wiem, że to może być trochę irytujące dla otoczenia, ale myślę, że to właśnie dzięki tej pracy mam dużo wyżej ustawiony próg dramatu/poważnego problemu życiowego. Dopóki wszyscy uczestnicy danej sytuacji społecznej są wydolni krążeniowo i oddechowo - wielkiego dramatu raczej nie ma. Na każdą zawodową wojnę podjazdową mam siedem śmierci, na kłótnie z przyjaciółką mam dwadzieścia udarów, na niską pensję mam pourywane nogi, na obtarty, stłuczony czy ukradziony samochód mam samochody, które rozpadły się na kilkanaście częsci. Praca w ratownictwie medycznym/intensywnej terapii, paradoksalnie, daje spokój. Daje poczucie, że przez ogromną większość życia sprawy toczą się tak, jak toczyć się powinny, we własnym rytmie. Daje poczucie dużej sprawczości, bo pozwala konfrontować się z wyzwaniami dużego kalibru, drobne lub nawet większe wyzwania dnia codziennego nie stanowią problemu. Może też (i moim zdaniem nawet powinna) być źródłem zdrowej dumy, choć trzeba pamiętać, że granica z niezdrową pychą jest bardzo cienka. Jest to więc efekt pozytywny, choć niejednokrotnie irytujący dla otoczenia.

Druga refleksja jest taka, że w ratownictwie/intensywnej terapii raczej nie pracują optymiści. Nie chodzi o to, że nie ma tam ludzi wesołych, pogodnych, z którymi dobrze spędza się czas (jest ich dużo - choćby ci, którzy towarzyszyli mi dziś podczas dyżuru trudnego). Ale mam (znowu pokusa, żeby napisać "mamy") chyba zniekształcony obraz rzeczywistości - poczucie, że świat jest raczej złym miejscem. W czym bowiem robi lekarz ratownictwa medycznego? Stolarz robi w drewnie, inżynier w budowlach, a malarz w obrazach. Lekarz ratownictwa medycznego robi natomiast w nieszczęściu. Żeby było jasne - nie żalę się, sam ten los świadomie sobie wybrałem. Ale ludzkie nieszczęście staje się refrenem mojego (pokusa znów!) życia. Co robią ludzie? Ludzie wpadają pod pociągi, ludzie dostają udarów, ludzie omdlewają, ludzie przyjmują na twarz energię cieplną, ludzie leżą pijani w krzakach, ludzie umierają na raka, ludzi biją, ludzi znajdują nieżywych. I nie chodzi o to, że nieszczęście czy śmierć staje się jakąś obsesją, że nie da się żyć, że się o niej ciągle albo nawet niezdrowo wiele myśli. Ale ta praca systematycznie przypomina, że świat bywa cholernie nieprzyjemnym, bolesnym, trudnym, a czasem bardzo niesprawiedliwym miejscem. I o tym sobie myślałem dźwigając pomarańczowe ciuchy z samochodu do domu. Wtedy usłyszałem, jak w bloku obok, chyba na piątym piętrze, jakaś para uprawia seks. Po wydobywających się stamtąd odgłosach wywnioskowałem, że ów akt płciowy był wielce satysfakcjonujący dla obu uczestniczących w nim stron. I tak się wtedy trochę uśmiechnąłem do tych myśli o strasznym świecie, bo przecież właśnie ten doskonały seks jest najdokładniejszym z przeciwieństw wszystkich nieszczęść, które ogląda lekarz ratownictwa medycznego. Że muszę (pokusa!) sobie od czasu do czasu przypominać, że są lazurowe morza, dobre małżeństwa, szczęśliwe dzieciństwa, albumy Beatlesów, piękne brunetki, mądrzy przyjaciele, sympatyczni urzędnicy, drinki z palemką i wzrost gospodarczy. Nawet chciałem na chwilę się zatrzymać i posłuchać tego seksu. Pomyślałem jednak, że przechodnie mogą nie do końca uwierzyć, że właśnie kontempluję los lekarza ratownictwa medycznego. Poszedłem do domu.

Jakub Sieczko

262 wyświetlenia
6 tekstów
0 obserwujących
  • 13 August 2017, 23:22

    Świat nigdy nie będzie dobrym miejscem.

  • Naja

    13 August 2017, 22:55

    Piękna refleksja... Czarne i białe, zimne i ciepłe, dobre i złe, rozpacz i radość, życie i śmierć... Myślę, że jedno nie istniałoby bez drugiego.

    Przy tej okazji - szacun dla Was.

    Dla mnie, co do zasady Lekarze to Bogowie, Ratownicy medyczni to Anioły...

    :-)))