Menu
Gildia Pióra na Patronite

18.09.2018r.

fyrfle

fyrfle

Oczywiście, że dzień ponownie zapowiada się na 35 stopni w cieniu. Szybkie śniadanie i kawa z wpatrywaniem się w bujność kwitnących drzew oleandrowych, a dalej powolne i bardzo wchłaniające kolory zapatrzenie. Jakieś dobre kanapki na drogę, dwie butelki półtoralitrowe wody mineralnej i schodzimy do klimatyzowanego autokaru, w którym jakby brakło nam wody, to jest jeszcze piwo i inne wody gazowane lub nie.

Ruszamy i zaraz jedziemy pod legendarną twierdzą turecką Haj-Nehaj, którą zbudowały czarnogórskie kobiety w 12 wieku. Polegało to na tym, że wynosiły one kamienie na wysokość kilkuset metrów po ultra stromym zboczu, a Turcy poganiali je krzycząc haj haj. Potem budowa twierdzy skończyła się i Turcy krzyczeli do kobiet nehaj nehaj, czyli wystarczy wystarczy. Turcy odeszli w 19 wieku, pozostała klanowość , mafijność i patriarchat, czyli mniejsza lub większa pogarda dla kobiet, choć przynajmniej chyba sprzątać teraz nie muszą sądząc po brudzie ulic.

Kończy się teren wpływów tureckich i zaczyna Kraina Wenecjan, a teraz rządzi tym mafia, która sprzedaje wszystko Rosjanom i Serbom. Niemca czy Francuza tu prawie nie uświadczysz, może ten syf im przeszkadza. Mijamy Petrowac i arenę spotkania polskich piłkarzy z czarnogórskimi. Miało być wielkie mordobicie, a tu Adriatyk był już gorący, więc polscy kibole poszli do wody zamiast na mecz. Ponoć zwycięstwo Polaków miało zły wpływ na kondycję mieszanych kilku małżeństw polsko-czarnogórskich w tym kraju.

Potem mijamy kolejne złote plaże i przeczyste wody Adriatyku. Na jednej z takich plaż Francuzi chcą budować drugie Monte Carlo, ale Czarnogórcy dają weto i sprawa jest w trybunale arbitrażowym. Kierowcy licznie mijających autokarów pozdrawiają się. Nasz kierowca trąbnieciem pozdrawia znajomych - jeden raz klakson, to dalszy znajomy. Dwa, to przyjaciel czy członek rodziny lubo klanu. Długi sygnał jest ostrzeżeniem. Dwa długie sygnały oznaczają, że zemsta cię dopadnie.

Wreszcie Budva. Zachwyceni jesteśmy alejami palm daktylowych w centrum miasta i dookoła luksusowych hoteli. Są jeszcze i takie bardzo wysokie na kilkadziesiąt metrów, ale też są ogromne oleandry, magnolie, klony czy kasztany jadalne. Dla takiej egzotyki porzuca się raj Beskidów i obcowanie z taką cudną florą ma radosny bardzo sens.

Stara część Budvy pamięta jeszcze starożytność, ale nim do niej wejdziemy, to mijamy marinę luksusowych jachtów z całego świata, a nad nimi latają turyści przytroczeni do spadochronów, które ciągną motorówki -dotykamy wzrokiem nadzwyczajnych luksusowych kast tego świata. Potem wchodzimy do biblioteki, w której są książki z całego świata, a tymczasem coś buntuje mi się smartfon więc na dziś koniec pisania.

Więc jesteśmy w Budvie. Kolejna turecka twierdza, w zasadzie mury, która ma pewnie jasną i mroczną historię. Dzisiaj najważniejsze jest, że z jej murów rozciągają się bajkowe widoki na morze, na wybrzeże, na zbocza gór i na miasto. Przecudnością jest błękitna przeźroczysta woda przez którą widać kamieniste dno w wielometrowej głębi. Budynki wybudowane na urwiskach, palmy pochylające się nad plażującymi ludźmi, a dookoła nich gąszcz ciemnej zieleni drzew magnolii. Sycimy oczy tym rajskim widokiem, wypełniamy pamięć urzekającymi wspomnieniami.

Potem schodzimy z twierdzy i idziemy usiąść na skwerze przy morzu, a pod palmami i po prostu odpoczywamy przyglądając się przeważnie rosyjskim i japońskim turystom. Tutaj nie ma turystów z Europy Zachodniej, oni wolą sąsiednią Chorwację. Skwer jest jednocześnie placem zabaw, a więc dzieci biegają, skaczą, krzyczą i śmieją się. Wreszcie przychodzi czas powrotu do autokaru i drogi powrotnej, tym razem jedziemy do Baru.

Po drodze miejscowość i plaża Skoczidewojka, a więc miejsce o nazwie związanej z pewną legendą, czyli czekała dziewczyna na swojego marynarza powrót śmiertelnie zakochana, a kiedy nie przybył umówionym statkiem, to skoczyła ze skały do wzburzonego morza, a on przypłynął statkiem o miesiąc później i gdy usłyszał o losie ukochanej, to rzucił się w fale z tego samego urwiska. Jeszcze jedna historia wzruszająca, mająca wzmocnić twierdzenie, że miłość jedyna jest, stąd jeszcze niestety pokutuje na przykład chory mit rozpamiętującego wdowieństwa, a przecież nie masz innej prawdy jak - show must go on.

Jedziemy ulicami Baru i rezydentka pokazuje nam nowe przeogromne świątynie prawosławne, katolickie i muzułmańskie, zamiast nowych darmowych lecznic. Wciąż dziwny jest ten świat, a głupoty i cwaniactwa ni puda mniej. Historia świętego Jovana Wołodymyra uczy, że przysięga może być tylko wyrzutem sumienia, ale przeważnie dla ludzi władzy jest tylko manipulacją w drodze do krwawych celów. Czy przysięgają na krzyż złoty czy drewniany, to liczy się tylko rządza mordu wywołana strachem i nieumiejętnością kochania i kompromisu. Więc dziś jest wspólny kult świętego przez muzułmanów, prawosławnych i katolików i jest wspólna doroczna wielogodzinna pielgrzymka do kaplicy świętego na świętej górze. Kiedyś przyjdzie znów polityk i powie kto ile komu krwi kiedyś popsuł i że święte klanowe prawo wendetty wymaga krwi niewinnych i to krwi przelanej w bestialskim bólu.

Dojeżdżamy do drzewa oliwnego, które ma 2242 lata bodajże i robimy trzy rundy zabobonne dookoła niego za szczęście, zdrowie i miłości. Zabobon, a może. ..przecież modlitwa ma być skuteczną, a nie nakazaną.

Piękny żywopłot przy starej oliwce udało się komuś skomponować, bo ukształtował go z oleandrów, które teraz akurat kwitną różnymi kolorami kwiatów i naprawdę mogliśmy nacieszyć oczy i radować się. Mamy chwilę czasu i rozglądamy się po okolicznych wzgórzach, które co najmniej od setek lat obsadzone są gajami oliwnymi, które wspinają się prawie na same szczyty tych bardzo wysokich gór.

Ruszamy po chwili w kierunku części miasta zwanej Starym Barem i mijamy ciekawe miejsce, którym jest bardzo malutka z tysiącletnia katedra katolicka, a zaraz obok niej stoi potężny pałac biskupów Czarnogóry. Myślę, że w jakimś sensie oddaje ten widok to o czym nakręcił film Smarzowski i o czym tak gorąco dyskutuje się w Polsce. A poza tym mijamy sady jabłkowe, figowe i granatowe, no i wchłaniamy egzotykę flory, zwłaszcza różowiejące granaty.

Dojeżdżamy na parking, a potem pieszo wspinamy się do ruin Starego Baru, które też pamiętają starożytność, a ta część miasta ruinami stała się w 1979 roku w wyniku trzęsienia ziemi, które trwało 11 sekund. Starego Baru już nie odbudowano, bo UNESCO wolało odbudować Budve. Do ruin idziemy wąską uliczką pełną z prawej i lewej strony sklepików, straganów i jadłodajni. Sprzedawcy prawie natarczywie nagabują nas, tak jak naganiacze w Krakowie na Grodzkiej. Ruiny jak ruiny, mają swoją historię, ale nas urzekają w nich ogromne sosny , takie z jasną zielenią igliwia, w którym panoszą się bardzo gorące promienie słoneczne, sprawiając, że drzewa wydają się być ogromnymi lampkami nocnymi o intensywnie seledynowym świetle. A w murach oczywiście świątynia i lapidarium, w którym umieszczono fragmenty rzeźb i zdobień, które udało się zebrać dla potomnych po niszczącym trzęsieniu.

Przecudnymi były oczywiście widoki na współczesny Bar, na Adriatyk i na góry wypełnione pomalowane na oliwkowo przez ciągnące się dziesiątkami kilometrów gaje oliwne. Widok iście będący ucztą zmysłu wzroku.

Powoli opuszczamy ruiny starego Baru palone niemiłosiernym gorącem słońca, a to przecież już druga połowa września. Wychodząc za mury wstępujemy do pierwszego z brzegu baru i zamawiam Tobie sok z granatów, który wyciskany jest na naszych oczach, a sobie biorę piwo Nikisickie, moim zdaniem, bardzo przyzwoity to browar. Odpoczywamy i przyglądamy się turystom pnącym się w górę do ruin. Rosjanie, Polacy i o dziwo Francuzi. Wypoczęliśmy, schłodziliśmy się i ugasiliśmy pragnienie napojami wyśmienitymi. Na koniec kupiliśmy dwa duże granaty i trochę przesmacznych fig i powoli schłodziliśmy handlową uliczką do autobusu. A handlują owocami, rakiją ze wszelkich tutejszych owoców, winem i różnym kiczem doraźnych pamiątek produkowanych w Bangladeszu pewnie nie. Koty, wylegujące się i kompletnie nie zwracające uwagę na nic, to też rzecz charakterystyczna dla Czarnogóry. Jeszcze z parkingu mamy przecudny widok na ruiny i długo wpatrujemy się w ich budujące ducha piękno.

Po powrocie do hotelu pływamy w basenie w bardzo ciepłej wodzie, a potem upajamy się smakiem czerwonego wina i śledzimy wędrówkę księżyca, który przez te noce w naszym towarzystwie przeobrazi się w pełnię.

M.

297 594 wyświetlenia
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!