Menu
Gildia Pióra na Patronite

10.09.2018r.

fyrfle

fyrfle

Miałem zacząć od czegoś zupełnie innego, ale los sprawił, że jakiś czas dzisiejszego poranka musiałem spędzić na strychu, a więc historia rodziny, miłości, małżeństwa, dzieciństwa, przyjaźni, sąsiedztwa, religii, wsi, wiejskości i Polski i jeszcze pracy, służby oraz biznesu, życiowych wyborów, kultury, talentów, fascynacji,...wszystko znajduje się tak naprawdę na strychu i w zasadzie po dzisiejszym rekonesansie tam, to uważam, że nie powinno się tego niszczyć, a więc palić, czy oddawać do pojemników z ciuchami, z makulaturą czy do innych śmietnisk, bo tak sobie pomyślałem, że za kilkanaście lat wejdą tam nasi wnukowie, a potem ich dzieci i powinni to wszystko wiedzieć, powinni znać dzieje swojej rodziny, korzenie swoje, a one są na strychu w książkach jeszcze z lat pięćdziesiątych, bo wtedy też była Polska i Polacy, którzy w ten czy inny sposób wybrali, że chcieli żyć w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej - szkoda tylko, że nie umieli budować państwa równości społecznej, pracy dla wszystkich i umiarkowanej , ale godnej płacy, naprawdę szkoda, bo zaprzepaścili wielką szansę, moim zdaniem kapitalizm możliwości takiego spokoju bytu nie daje. Pamiętniki naszych dzieci, nasze zeszyty szkolne, śpiewniki pielgrzymkowe, zdjęcia bać, dziadków, wujków, kolegów, zktórych wyrośli starzy kawalerowie, których porwały nurty pijaństwa lub poszli do zakonu, aby uciec z nich do Ameryki, dziewczyny dziś primadonny KGW, zakonnice, sponiewierane małżeństwami matki, a pięćset plus wtedy nie było, więc może naprawi to Morawiecki jak wygrają wybory i docenią wreszcie wielodzietne matki. Komputer Atari, płytki CD i DVD, kasety magnetofonowe, kasety VHS, tamborek, pudełko z kordonkami, niedokończony obraz Maryi haftem tworzony podczas mistrzostw świata kiedy stało się za barem, czapka policyjna, lizak, latarka, notatnik służbowy z 1998 roku,..., hulajnogi, rowerki dziecięce, rowerki młodzieżowe i dorosłe, monitory, drukarki, lustro nawet, dokumenty, faktury,...dwa wieki życia kilkupokoleniowej rodziny - skarb.

Mieszkaliśmy w dziewięcioro w domu składającym się z kuchni, pokoju, spiżarki i sieni, a nad pomieszczeniami mieszkalnymi był strych, a więc jedną jego część zajmowało siano, snopki fasoli, susząca się kukurydza czy zioła, a w drugiej leżało ziarno, był gołębnik i różne szafki, a w nich też wszelkie rzeczy po mieszkających tam przed wojną i do końca wojny niemieckich robotników leśnych i potem już historia nasza od lat sześćdziesiątych i tak samo były tam przede wszystkim książki, których nie dało się trzymać w domu, a które moja mama gromadziła przez całą swoją życiową wędrówkę po Polsce południowo zachodniej, tych książek było mnóstwo, były jedynymi prawdziwymi relikwiami, które na swojej drodze może spotkać człowiek i które czynią cię człowiekiem. Pamiętam jak zachodziłem się pobawić z kotami na strychu, które tam sobie żyły i zawsze czytałem przy okazji kilka stron książki Barnaba Rudge, czy Klub Pickwicka Karola Dickensa, no i oczywiście opasłe tomiska Kapitału Karola Marksa, a dziś próbują jedni z niego zrobić Diabła, a inni Boga, ale tak naprawdę idea równego dzielenia się wytworzonymi dobrami jest cudna i wspólnej pracy na te dobra i ten podział, bo co jest warte życie jak pracujesz tylko dla siebie i gardząc innym? Nim założyli nam elektrykę, nim zacząłem oglądać filmy w TV i w kinie, to fascynowałem siękinem oglądając tygodniki filmowe, które kupowały siostry i wielkie A-4 zeszyty do których wklejały zdjęcia Romy Schneider, Ala Pacino czy Gerarda Philipa , więc byłem zaczarowany magią kina przez ten strych. Przy okazji mała dygresja o kotach. Kotka je rodziła 3 razy do roku, ale zawsze było komu je rozdać lub umierały na choroby wczesnokocięce, a żyły właśnie na strychu żywiąc się myszami co panoszyły się w sianie i ziarnie, raczej nie schodziły na ziemię, bo zagryzły by je nasze psy wilczury, które były strasznie sprytne więc żaden kot nie mógł się przy życiu na poziomie grand ziro ostać, a koty najwyżej świat widziały z lian winogronu, który od czasów pewnie Adolfa Hitlera okalał dom, więc sobie kicały jak wiewiórki po tych grubych powrozach winogronowych, ale musiały być ostrożne, bo zejście za nisko i następował jak we filmie klaps zębów Bosmana i film kociego życia się urywał. Nasze psy nie zjadały kociąt tylko je eliminowały z przestrzeni należącej do psów, więc obowiązek pochówku kotów spadał na nas i bardzo żałowaliśmy Kitę, Stówę, czy tam setę, bo tak nazywaliśmy je z racji, że bardzo szybko biegały po tych winogronowych lianach i w swojej dzikości przed nami niektóre mioty. Kot, to był generalnie kot i chodził bardzo swoimi ścieżkami, więc nie kumał się z ludzkością i psiarnią.

A dzisiaj? Kończy się pierwsza dekada września bardzo słonecznym i wielce ciepłym dniem, że chyba podjadę do powiatu ostrzyc się u słynnych żywieckich fryzjerów o odwiecznej siedzibie na dworcu PKP, a poza tym patrzę na płomienie kwiatów aksamitek tuż przed ogrodzeniem domostwa, a przed ulicy, która wybudowana jest z dziur w asfalcie. Śmierduchy przypominająmi ławicę kolorowych rybyek...jakby filmował je właśnie Żak Kusto i potem oglądało się te sceny w genialnym i niezapomnianym filmie"Świat, który nie może zaginąć", no właśnie Matka Komuna sprawiała, że program telewizyjny trwał od 16 - tej do 24 - tej, ale były w tej ramówce tylko naprawdę dobre programy i nie mógłby się w niej znaleźć "taniec z celebrytami", czy inny "autoidol". Pod pnącą hortensją i pod wspinającym się powojem już na balustrady balkonów drugiego piętra wciąż kwitną przepachnąco malutkie ale wonne kwiaty maciejki i wciąż urzekają nas zapachem zaklinając nasze wieczory na północnym balkonie w specyficzny rodzaj ciszy...ciszę pachnącą i znaczoną jeszcze migotliwością samolotów lecących do Krakowa i Katowic oraz w południowe raje wypoczynkowe, więc życie jest piękne, zdrowe i po prostu szczęśliwe.

Odleciała Zosia do Irlandii, więc zmieniły się priorytety, znowu wróciliśmy do wędrówek, znowu wrócimy do kina, znowu wrócimy kulturaliów wszelkich dla dorosłych, a w niedzielę poszliśmy na Matyskę, bo to taka gór właśnie na niedzielny spacer, między obiadem a kolacją i była na początku wiewiórka kicająca po chodniku i po ulicy, a potem hycająca na barierę energochłonną i z niej na gałąź lipy i po niej w wyższe partie drzewa, gdzie pewnie ma dziuplę. Droga na Matyskę to ze 3 kilometry ogrodów na początek, ogrodów przy ludzkich domach, a więc teraz to jeszcze wciąż piękno malw, bo któś najpierw wykosił je między płotem, a chodnikiem, a kiedy odrosły, to jednak zdecydował się, aby rosły one, więc zakwitły dopiero w ostatnich kilku dniach sierpnia i teraz mają cudną pełnię kwitnienia - urzekają po prostu nas i wszelkich turystów pieszych i rowerowych zmierzających tędyk na Matyskę, Polanę Radziechowską, czy bardzo zawsze liryczne Skrzyczne. Kolejne ogrody i kolejne odsłony kwiecistego piękna Michałków, Rudbekii, Cynii, Astrów, Kan, Róż, Słoneczników, aksamitek. Po to są te nasze spacery, abyśmy nałapali tej żywej poezji zawartej w tych kolorowych płatkach i zainspirowali się nimi do życia dla ducha, a nie dla zysku i w pełni się nam to udaje.

Wędrówka na Matyskę sprzyja przemyśleniom, refleksjom i wizją rozwoju tutejszego gminnego gumna, bo jak się idzie to się widzi, a nawet można zostać skaleczonym, ugryzionym czy przejechanym, a więc materiał do poprawy jakości życia jest, ale o tym może jak dam radę zdążyć napisać to jutro, a dzisiaj czeba mi obrać kartofle do barszczu i ugotować je, a jeszcze bym chciał parę zdjęć słonecznikom zrobić, a przypomnijcie mi, że ksiądz Marcin miał znowu świetne kazanie i żeby o tym napisać, dać świadectwo mądrości kościoła, choć też napisać o tym co nie było powiedziane.

297 714 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!